e-Crafter jest cichy, przyjemny w prowadzeniu i możemy nim przewieźć masę towaru. Możemy go także zatankować w 45 minut albo w 17 godzin. Możliwości jest wiele.
Tylko czy już teraz przedsiębiorcy są w stanie zapłacić 300 tysięcy złotych za samochód jadący maksymalnie 90 km/h i oferujący zasięg 170 km? Większość zapewne nie, ale nie taka jest idea tego samochodu. Nie wierzę, że w Volkswagenie liczą na galopującą sprzedaż konkretnie tego modelu. Wierzę natomiast, że chcą już teraz przyzwyczaić klientów do tego, co będą mogli zaoferować za kilka lat. Czyli samochody z o wiele większym zasięgiem niż 170 km, tańsze i przez to bardziej praktyczne. Oczywiście są firmy, które zdecydują się kupić e-Craftera czy to ze względów podatkowych, czy ideologicznych. Jednak problemem może okazać się także wartość rezydualna tego samochodu, która jest trudna do oszacowania. Nikt tak naprawdę nie wie, jak szybko będzie postępował rozwój, a przez to jak szybko będzie się starzał. Co zatem wiemy o samochodzie po naszym teście?
Volkswagen w komunikatach prasowych przedstawia ten samochód hasłem: przyszłość samochodów użytkowych. Trzeba się z tym zgodzić, ponieważ trudno mówić o teraźniejszości. Oczywiście elektryczny dostawczak jest rekomendowany do pracy dla kurierów czy urzędów miejskich, ale co innego rekomendacja, a co innego rynek.
Oczywiście możemy przewieźć ładunki zajmujące niemal 12 m3 ale ważące nie więcej niż tonę na odległość nie większą niż 170 km. Do dyspozycji mamy 136-konny silnik elektryczny, który możemy naładować do 80% w zaledwie 45 minut.
Jeżeli zatem jesteśmy uśmiechniętym kurierem, który ma wolne spore pieniądze, ceni sobie ekologię i walkę o środowisko, wozi duże, ale lekkie przedmioty na niewielkich dystansach, mieszka blisko stacji ładowania i absolutnie nie martwi się, za ile sprzeda ten samochód, e-Crafter jest dla niego!
Czy to ironia? Lekka może tak, ale nie na elektrycznego Volkswagena, a raczej na ślepy pęd za bezkrytyczną elektryfikacją.
Podczas szkolenia Fleet Management Training w Białce Tatrzańskiej Ernie Greszta z firmy LeasePlan, opowiadając niesamowicie ciekawie o ubezpieczeniach elektrycznych samochodów, wspomniał, że, proszę się nie śmiać, amerykańscy naukowcy przeprowadzili badania, z których wynika, że kierowcy użytkujący samochody elektryczne jeżdżą w ciągłym stresie związanym z jazdą na rezerwie. Kiedy testowałem elektrycznego Craftera, nie znałem wyników tych badań, ale odczuwałem dokładnie to samo – eko stres. Czytają państwo ten tekst, albo przynajmniej, taką mam nadzieję, także po to, aby dowiedzieć się, co sądzę po tygodniowym teście o e-Crafterze.
Nie będę opisywał przestrzeni załadunkowej i kabiny, bo e-Crafter to samochód zbudowany na modelu spalinowym, więc nawet hamulec postojowy to klasyczna wajcha. Odpalam – chyba trzeba znaleźć lepsze słowo na samochody elektryczne – auto, oczywiście nie spodziewam się dźwięku silnika, zwalniam hamulec ręczny, ustawiam Drive na skrzyni i… nic. Powtarzam procedurę – nic. Nerwowo szukam telefonu do ludzi z Volkswagena, ale godzina barbarzyńska. Wysiadam, sprawdzam wszystkie drzwi, zamykam auto, otwieram i powtarzam procedurę. Daję na Drive i auto bezgłośnie zaczyna się toczyć. Sukces, ale dlaczego? Sprawa okazała się banalna, żeby auto ruszyło, kierowca musi mieć zapięte pasy. Zapinam pasy zawsze, ale rytualnie robię to, tocząc się do bramki. Elektrycznym dostawczakiem jeździ się zdecydowanie lepiej niż spalinowym dostawczakiem. Moment obrotowy mamy dostępny od samego początku, dzięki bateriom nawet pusty samochód prowadzi się, jakby był załadowany, a więc zdecydowanie lepiej. Baterie umieszczone są pod podłogą, dzięki temu środek ciężkości jest nisko. Tylko chwilę zajmuje zrozumienie, jak obchodzić się z pedałem gazu, żeby było i dynamicznie, i oszczędnie. Ograniczenie do 90 km/h nie miało znaczenia, bo nawet jadąc obwodnicą, postanowiłem ulokować się na prawym pasie i dołączyłem do większych kolegów w ciężarówkach.
Kiedy dojechałem do pracy ze 165 km zasięgu zostało 130, mimo że licznik dystansu wskazał 21 przejechanych kilometrów. Spokojnie, nie ma problemu. Biuro mamy w takim miejscu, że nie ma możliwości podłączenia ładowania. Dziwne, bo we wszelkich informacjach producenci samochodów elektrycznych zachwalają, że auto podładujemy w pracy. U nas nie. Po pracy wróciłem do domu, załatwiając sprawunki – 85 km zasięgu.
Badania pokazują, że średnio kierowca dziennie pokonuje do 50 km. Cóż, znowu jestem na marginesie, ponieważ średnio pokonuję w ciągu doby 80 km – nie licząc dłuższych tras. Mieszkam w mieszkaniu, ale mam garaż, tylko garaż ma sufit, a sufit jest na tyle nisko, że nie wjadę do garażu tak dużym autem. Więc znowu folder nie jest dla mnie. Udało się jednak ustawić e-Craftera tak, żeby z garażu podciągnąć przedłużacz. Podłączamy, a w domu ciemność. Wywaliło korki. Okazało się, że w e-Crafterze była ustawiona największa moc ładowania. Zniechęcony postanowiłem podjąć próbę naładowania samochodu następnego dnia na szybkiej ładowarce. Kiedy dojechaliśmy do niej wraz z kolegą, mieliśmy 30 km zasięgu i zaczął się proces ładowania. Faktycznie do 80% naładowaliśmy auto w kilkadziesiąt minut, ale postanowiliśmy naładować do końca. Zasięg podskoczył do 165 km, a z karty zeszło 75 zł. Wiem, że to szybkie ładowanie, ale to sporo.
Kiedyś będę mógł powiedzieć, że jeździłem pierwszym elektrycznym dostawczym Volkswagenem, a jego zasięg to 170 km. Pewnie wzbudzi to śmiech, ale zawsze któryś samochód musi być pierwszy. Kiedy odjeżdżał, było mi żal, bo e-Crafter to naprawdę bardzo fajny samochód.