Kto nie słyszał o kandydatach na prezydenta USA, niech pierwszy rzuci kamieniem. Kto był Waszym faworytem; libertarianin Chase Oliver, kandydatka zielonych Jill Stein czy może niezrzeszony Cornel West? Moim niezwykle charakterystyczny filozof i wykładowca Chase Oliver. Niestety, nie wygrał…
Pewnie teraz część z Was sprawdza, jak wygląda trójka kandydatów na 47. prezydenta USA, których wymieniłem, a część zastanawia się, czy ich znałem z głowy, czy wyszukałem. Znałem. Tylko dlatego, że po prostu bardzo mnie to interesuje, a jednocześnie dwupartyjny system, jaki obowiązuje w Stanach, uważam za moralnie skarlały, ale w obecnych czasach optymalny. Lubimy krótko, prosto, szybko; lubimy czarne i białe, tak lub nie. Wszelkie szare, wszelkie być może nie są nikomu do niczego potrzebne, szkoda na to czasu. To dlatego nie słyszeliście o nikim z wymienionej trójki, bo to kandydaci we współczesnym świecie do niczego – z naszej perspektywy – niepotrzebni. Nie pojawili się w naszych mediach niemal wcale, nawet nie mignęli jako ciekawostka, jako tło dla pozostałej dwójki.
Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku systemów operacyjnych w telefonach. Wiem, że to smartfony, ale wciąż to urządzenie służy do telefonowania. Mamy do „wyboru” Androida i IOESA. Koniec. Duopol oprogramowania, jeżeli Ci się nie podoba dwa kubeczki, sznurek, i można rozmawiać. Może trochę gorsza jakość połączenia, mogą wystąpić problemy z przesłaniem zdjęć, ale za to ile oszczędzimy czasu na konfiguracji, no i trudniej podsłuchać. Zasięg stracimy, jak ktoś przetnie sznurek.
Obawiam się, bo lubię mieć wybór, że podobna przyszłość, co obecna telefoniczna i polityczna teraźniejszość może czekać branże motoryzacyjną, i to na dwóch płaszczyznach. Pierwsze i znacznie w skali obaw większe pojawiają się u mnie wątpliwości w związku z motoryzacyjnymi sojuszami. Ostatnio w naszej redakcji stworzyliśmy sieć powiązań koncernów motoryzacyjnych i to tylko na wiadomym nam poziomie. Nie uwzględnialiśmy zagmatwanych powiązań kapitałowych, te mniej zagmatwane tak, jak chociażby to, że chiński producent Geely zakupił 9,7% udziałów w koncernie Mercedesa. Niby niewiele, ale dzięki temu stał się największym akcjonariuszem. Bardziej niepokoją mnie sojusze nie tyle kapitałowe, co technologiczne. Przykład połączonych marek koncernu Volkswagena. Pewnie większość z Was wie, że poza popularnymi markami do grupy VW należy też Lamborghini, Bentley, Ducati, Scania czy MAN. Koncern Stellantis połączył ogień z wodą i oferuje takie marki jak Alfa Romeo, Peugeot, Citroën, Fiat, Opel, Lancia, Jeep, Ram, Chrysler, Maserati i Dodge. Dobrze, powiecie, ale jest na przykład Renault Jest, ale działa w – oczywiście, jak to Francuzi muszą wszystko nazywać po swojemu – aliansie z markami Nissan i Mitsubishi. Czemu mnie to przeraża? Bo mam obawę, że z motoryzacją i samochodami może stać się tak jak z zakupami. Chcemy kupić produkty spożywcze, idziemy do Biedronki albo do Lidla, po nabiał, po mięso, warzywa, pieczywo, płyn do mycia. Tam robimy zakupy, a na terenie całego kraju możemy kupić to samo. Chcemy młotek, jedziemy do Castoramy. Ginie różnorodność, małe sklepy, niewielkie marki. Wszystko wszędzie będzie takie samo, będziemy mieli wybór między IOESEM lub Androidem. Lubiłem Fiata Multiplę, Renault Avantime, Subaru Imprezę STI, Nissana Primerę czy Opla Omegę. Czy wyobrażacie sobie teraz, że w dziale rozwoju w grupie Volkswagena ktoś teraz przychodzi z projektem New Beetle i mówi, że powinniśmy to robić, bo to po prostu jest fajny samochód? Co powiedziałby zarząd? Nic, bo jedyny jego członek, który nie straciłby przytomności dzwoniłby do szpitala, że szef działu rozwoju postradał zmysły.
Druga płaszczyzna moich obaw, znacznie mniejszych, dotyczy konfiguracji modeli. Tutaj jestem w stanie być mniej radykalny, bo czasami liczba możliwości konfiguracji jednego modelu szła w ilość, czyli coś niepoliczalnego. Nie jest to potrzebne – kilka wersji w zupełności wystarczy, a jeżeli do gry wkraczają permutacje, to koszt produkcji znacznie rośnie.
Walczmy o to, żeby mieć wybór, jak Chase Oliver, który nie wygrał, ale znalazł się w miesięczniku „Fleet”, a to sukces nie do przecenienia.
Tomasz Siwiński