Są takie osoby, sytuacje, zdarzenia czy miejsca, które wywierają znaczący, czasami nieoczywisty i nieoczekiwany wpływ na nasze życie. Są też takie zapachy, które po latach przenoszą nas do ich źródła. Są też marzenia, które warto zawsze trzymać w rubryce – niespełnione.
Takim zapachem dla mnie jest nieodpalona paczka papierosów Popularnych bez filtra należąca do mojego ojca. Zapewne paczki Popularnych innych ojców, albo nawet osób bezdzietnych pachniały podobnie, ale tamtych nie wąchałem – wąchałem te należące do mojego ojca. Ten zapach przenosi mnie do lat dzieciństwa. Tak właśnie, do lat dzieciństwa i to takiego, kiedy jeszcze wiek określało się cyfrą a nie liczbą. Boże, jak ten tytoń pachniał, w sumie nic dziwnego, skoro jest także z powodzeniem używany w przemyśle perfumeryjnym. Z Popularnymi wiąże się także wspomnienie dotyczące tego, że niektórych marzeń spełniać nie powinniśmy. Oczywiście, że jako dziecko marzyłem o tym, żeby być na tyle dorosłym, by móc odpalić papierosa. Nie doczekałem do dorosłości, bo pierwszego zapaliłem w wieku lat nastu i to te naście będące bliżej dziesięciu niźli dwudziestu.
W spełnianiu kolejnych marzeń byłem już nieco bardziej ostrożny i dobierałem je uważniej. Były to kolejno: czapeczka bejsbolowa, koniecznie z siateczką z tyłu, komputer Atari, na którym do końca życia będę grał w grę River Raid, cała tabliczka czekolady tylko dla mnie, prawdziwe martensy, piłka do koszykówki Spaldinga, Subaru Impreza i miecz świetlny z „Gwiezdnych Wojen”. Czapeczkę miałem, ale wyglądałem w niej cokolwiek komicznie, Atari nieco później także, ale okazało się, że o wiele bardziej niż świat wirtualny odpowiada mi ten realny. Pojawiła się również piłka do koszykówki. Zapracowałem na nią, zbierając żołędzie dla dzików (kg za 50 gr), tapetując mieszkania sąsiadów (miałem chyba z dwanaście lat), zbierając raz jeszcze żołędzie, ponieważ te pierwsze okazały się dla dzików niejadalne, i poprawiając po sobie tapety. Nic dziwnego, że kiedy pojawiła się piłka, spałem z nią, jadłem, myłem, spałem i tak na okrągło. Czasami też grałem, a że boisko przylegało do ogrodzenia wrocławskiego ZOO, za którym naprawdę były dziki, to graniu towarzyszyło chrupanie zebranych przeze mnie żołędzi. Dosyć późno zrozumiałem także, że mogę mieć problem z mieczem świetlnym. Wydaje mi się, że dotarło to do mnie na studiach i to zdaje się, że już po licencjacie. Nieco wcześniej, bo już w podstawówce, pozwoliłem sobie na całą tabliczkę czekolady tylko dla mnie. Tą z okienkiem. Obsysałem orzechy z czekolady i odkładałem na później. Równie dobrze mógłbym kupić osobno czekoladę i osobno orzechy, ale to nie byłoby to samo. Już grubo po studiach pozostały mi do zrealizowania dwa marzenia – martensy i Subaru Impreza. Jedno z nich zrealizowałem, a drugiego celowo nie; stwierdziłem, że to przecież niewygodne, głośne, twarde i kompletnie brzydkie, tak z mojej listy skreśliłem martensy, a kupiłem używane Subaru. Mając w kieszeni tylko tysiąc złotych, ale po co są banki, przecież można się skredytować. Czy mnie było stać? Oczywiście że nie, ale miałem już doświadczenie w żołędziach, bo na tapetowanie u sąsiadów już nie miałem co liczyć.
Tak w moim życiu pojawił się drugi z ikonicznych zapachów – wysokooktanowego paliwa pomieszanego z olejem i chyba odrobiną ludzkiego potu. Tak pachniało – i pachnie – wnętrze mojego Subaru. To, poza Popularnymi, najpiękniejszy zapach, chociaż zdaję sobie sprawę, że raczej tylko dla mnie. Właśnie dzięki mojej miłości do tej marki, a także temu, że wybrałem taką a nie inna ścieżkę kariery, miałem zaszczyt i przyjemność poznać osobę, która z tą marką w Polsce kojarzy się jednoznacznie. To Witold Rogalski. Dla niektórych to Ojciec Dyrektor, dla innych Pan Prezes, a dla mnie to osoba, z którą każda rozmowa, czy to dotycząca motoryzacji, czy jakiegokolwiek innego tematu, zawsze była inspirująca. Z końcem roku pan Witold przechodzi na emeryturę, a do oferty Subaru trafia pierwszy elektryk Solterra. Dobrze, że motoryzacyjne marzenie udało mi się spełnić jeszcze wtedy, kiedy wnętrze samochodów tej marki pachniało benzyną, olejem i potem rozemocjonowanego kierowcy.
Tomasz Siwiński