Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

Zaklinanie rzeczywistości

Kiedyś już o tym pisałem, to taki bezpiecznik dla tych, którzy są gotowi stwierdzić, że redaktor w 142. numerze „Fleeta” zaczął się powtarzać. W każdym razie kiedyś już pisałem o tym, że dziennikarzem zostałem całkowicie ze świadomego wyboru. Powalczyłem o to, aby dostać się na takie właśnie studia, potem o to, aby pracować w zawodzie. Skłamałbym, jeżeli bym napisał, że chciałem być dziennikarzem motoryzacyjnym, bo nie. Ani chciałem, ani nie chciałem. Wychodziłem z budynku uczelni, a tam kartka, że szukają kogoś do redakcji „Samochodów Specjalnych”. O samochodach pojęcie miałem nikłe, a o specjalnych najmniejszego. Mało tego, kiedy aplikowałem, miałem prawo jazdy, ale dopiero w planach. Na praktykę, a następnie do pracy mnie przyjęto i tak oto piszę o motoryzacji, której jestem kompletnym entuzjastą do dzisiaj. Miałem jakiś czas temu niebywałą przyjemność gościć u kolegi po fachu w radiowej audycji motoryzacyjnej w Polskim Radiu Wrocław. Radio to medium – tutaj też mała dygresja: podczas mojej rozmowy rekrutacyjnej na studia wychodzi dziewczyna, która na rozmowie była przede mną, mówiąc, że komisja jest dziwna, bo zapytali ją, jakie zna media, a kiedy powiedziała, że prąd czy gaz, to się śmiali. Na co kolejna osoba czekająca na swoją kolej z poważną miną powiedziała, że to głupia odpowiedź, bo zapewne chodziło im o media jako osoby zdolne nawiązywać kontakt ze zmarłymi. Nie, to też nie był żart. Koniec dygresji, więc radio to moje ulubione medium. Daje optymalny współczynnik intymności i idealnie wręcz pasuje do mojej radiowej urody. Byłem więc u znajomego (z łamów „Fleeta” pozdrawiam Krzyśka Janosia), który zaprosił mnie słowami: Wpadniesz do mnie, pogadamy sobie o samochodach? Żeby nie było, oczywiście profesjonalnie omówiliśmy temat tuż przed wejściem do studia. Omówienie tematu zawierało się właściwie w jednym kluczowym stwierdzeniu:

– Wymieniamy marki? – zapytałem.
– Raczej nie – odpowiedział Krzysiek.
– Wiem jak jest, będzie więc królowało określenie: jeden z wiodących europejskich producentów.

Wszystko przebiegło tak, jak miało, a przynajmniej tak zapewniała przemawiająca przez Krzyśka jego wrodzona uprzejmość. Pozostało mi wierzyć w jego słowa. Rozmawialiśmy o tym, dlaczego nie ma już minivanów, dlaczego są SUV-y, dlaczego nie ma już aut segmentu A i B, a dlaczego są bardzo duże elektryki, które mają być oszczędne, a są nieopływowe i wielkie jak kamienica. Po naszym spotkaniu naszła mnie taka konstatacja: dlaczego w sumie nie powinno się wymieniać konkretnych marek? Przecież, jeżeli jedna z nich nagle robi 60 tysięcy rabatu na jeden ze swoich elektrycznych modeli, to chyba się tego nie wstydzi? Może jednak. Bo co mają powiedzieć klienci, którzy kilka tygodni wcześniej kupili ten sam model, tylko o 60 tysięcy drożej? Jeżeli mówimy, że kolejna z wiodących marek wydłużyła okres oczekiwania na samochody o kilka miesięcy, to może jednak warto wymienić która? Flagowy model niszowej marki także nie będzie sprzedawany w Polsce przez zbyt wąską przekątną wyświetlacza. Tak, to nie żart. Zastanawia mnie i od zawsze zastanawiało, jak poszczególni importerzy, bo nie producenci, są pomysłowi, szukając nisz, segmentów, w których są liderami. Crossovery segmentu B coupe – proszę bardzo, mamy lidera. Bezpieczniejszym sposobem jest nie dołączanie do już istniejących segmentów, tylko tworzenie nowych, w których nie ma konkurencji. To znaczy jest, ale mówimy, że nie ma, bo nasz samochód jest tutaj trochę bardziej, a tutaj odrobinę mniej i już cyk, nie ma konkurencji. Tylko samą nomenklaturą niewiele się zmieni, co pokazuje przykład jednego z koncernów, na pewno wiodącego, i jednego z modeli, bardziej niszowego. Importer zgłosił samochód do naszego testu, mówiąc, że jest to pełnoprawny SUV, więc na próbę terenową (teren był to niespecjalny, ale jednak). Mówimy, po rozmowie z instruktorami, że ma napęd na jedną oś i zbyt nikczemny prześwit i jednak nie. Nastąpiło zgromadzenie, telefon do centrali, czytanie materiałów prasowych, a tam jak byk stało napisane – SUV. Dajemy na terenową. Efektem było to, że na pierwszym podjeździe samochód stanął, powodując kompletną konsternację ludzi z firmy, której logotyp dźwigał na masce. Jak to? Słowo pisane ma wielką moc, ale tym razem motoryzacyjnej rzeczywistości nie udało się zakląć; znaczy zakląć się udało, ale nie rzeczywistość, a siarczyście, kiedy auto musiało wrócić na lawecie.

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne