
Kiedyś, gdy byłem początkującym dziennikarzem motoryzacyjnym (nawet nie mówiłem tego głośno, żeby nie zapeszać), trzymałem lejce moich krytycznych opinii dosyć mocno ściągnięte. Wydawało mi się, że skoro inżynierowie zaprojektowali coś tak, a nie inaczej – to tak właśnie miało być. Co i gdzie? Nie miało znaczenia – mogło dotyczyć przełącznika świateł, wnęki w drzwiach, nawigacji, dostępu do bagażnika, alternatora, mocowania kielichów czy słupka B. Nie byłem skory do polemiki z wyszkolonymi i świetnie opłacanymi działami R&D (research & development) wielkich koncernów.
Doszedłem więc do wniosku, że ten krytyczny wilk, żyjący we mnie, może sobie poujadać na innych obszarach – na przykład na wyglądzie. Pamiętam, jak dziś, gdy w poprzedniej redakcji, zachwycony tą możliwością, usiadłem, żeby opisać Suzuki Lianę. Samochód zapisał się w mojej pamięci jako całkiem przyzwoity, praktyczny i… brzydki. Z radością więc napisałem, że gdyby dorobić mu na dachu uchwyt, a w podwoziu otwory na parę, wyglądałby jak żelazko.
Nigdy nie zapomnę miny prezesa, który przyszedł z papierowym wydaniem w ręce i handlowcem odpowiedzialnym za markę Suzuki za plecami. Była to mało merytoryczna, żywiołowa i bardzo nierównomierna wymiana zdań. Prezes krzyczał, handlowiec potakiwał, a ja wyrzucałem z siebie bezładne samogłoski, mające udawać zdania. Po chwili, bo prezes – jak saletra – palił się jasno, ale krótko, wydukałem coś w stylu: że przynajmniej mamy pewność, iż w Suzuki nas czytają, skoro nie byli zachwyceni, i że to klasyczna piramida nacisku, a my powinniśmy być niezależni. Resztki saletry zapłonęły na nowo.
Teraz wpiszcie sobie w internet: Suzuki Liana 2001 i niech pierwszy rzuci kamieniem ten, komu ten samochód nie przypomina żelazka. No właśnie.
Dziś mam już więcej odwagi, choć tamta sytuacja na jakiś czas wyleczyła mnie z porównań samochodów do sprzętu AGD. Pojawiło się jeszcze porównanie pracy pierwszej skrzyni CVT do odkurzacza i kultury pracy pewnego diesla do wirującej pralki – ale to wszystko.
Ćwierć wieku później z mojego dawniej bezgranicznego zaufania do działów rozwoju i ich nieomylności, nadzorowanej przez jeszcze bardziej nieomylne zarządy, a nad nimi przez najbardziej nieomylne rady nadzorcze – nie zostało nic. Dziś wiem nie tylko, że wielkie koncerny motoryzacyjne popełniają błędy, ale czasem mam wrażenie, że robią to celowo. Jakby istniało jakieś tajne, międzynarodowe, motoryzacyjne stowarzyszenie, którego członkowie zakładają się, kto odwali grubszy i głupszy numer.
Spójrzcie na Carlosa Ghosna (kto nie wie – proszę wyłączyć już zdjęcie Liany i wpisać w internet). Przez 20 lat szefował ogromnemu koncernowi połączonych marek, przez większość tego czasu uchodził za wizjonera, a skończył ukryty w sakwojażu w pociągu, uciekając przed japońskim wymiarem sprawiedliwości do Libanu. No proszę Was – to musiał być zakład.
Dlaczego Porsche wpada na pomysł, żeby wycofać spalinowego Macana i wprowadzić w jego miejsce elektrycznego? Bo ludzie to kupią. Nie kupili? Hmm… Gdzie jest błąd, może wróćmy do spalinowego? Mercedes wprowadzający całą linię EQ, bo klienci chcą drogich i gorzej od spalinowych wykonanych elektryków? Kurczę, chyba jednak nie chcą… VW wycofujący Passata i Golfa na rzecz gamy ID, a potem wprowadzający z powrotem Passata (ale tylko kombi) i Golfa, bo jednak wciąż jest na nie popyt. Cała grupa Stellantis pod przewodnictwem Carlosa Tavaresa (coś jest z tymi Carlosami), który stwierdził, że najlepszym pomysłem będzie zamknięcie dilerstw, wypowiedzenie umów, zakończenie produkcji sprzedających się modeli, ograniczenie kawy w biurach i czekanie na sukces rynkowy. Jaguar, który przestał produkować samochody i dziwi się, że nikt tych niewyprodukowanych nie kupuje. A dotychczasowy szef Adrian Mardell z rozbrajającą szczerością stwierdził, że właściwie może już odejść na emeryturę, bo firma nie produkuje aut.
Przy tym wszystkim Suzuki Liana jako żelazko wcale nie wydaje się już tak abstrakcyjnym pomysłem, prawda?
Tomasz Siwiński