Fell the gravel – to hasło przewodnie zakończonego ostatnio 72. Lotos Rajdu Polski, czyli największego święta motoryzacyjnego w Polsce, a śmiem twierdzić, że także jednego z najdonioślejszych wydarzeń sportowych w Polsce w 2015 roku. 150 tysięcy kibiców z Polski, ale nie tylko, to już skala, której przy całej marginalizacji sportów motorowych w telewizji pominąć się nie da.
Byłem tam z grupką znajomych i od razu przetłumaczyliśmy anglojęzyczne hasło rajdu, na swojsko brzmiące i dwuznaczne: poczuj gruz. Gruz czuć było i w przenośni, i dosłownie. Przepiękna pogoda, najlepsi na świecie kierowcy, doskonałe i bardzo szybkie trasy, tłumy – w większości – zdyscyplinowanych kibiców i emocje do ostatniego odcinka. A to wszystko przy wysoko latających kamieniach, pyle, piasku i kurzu. Słowem – gruz. Ten pozytywny, rajdowy gruz zmieszany z zapachem palonej benzyny. Niestety, był też inny rodzaj gruzu. Gruzem można nazwać mentalność części warmińsko-mazurskich gospodarzy. Proszę tego nie traktować jako przytyk do tej części kraju. Z podobną mentalnością spotkałem się przy okazji pobytu w innych rejonach naszego kraju. Jest to bardzo znamienne i smutne jednocześnie.
Dojeżdżamy na miejsce superoesu do Mikołajek. Bilety kupione, jednak zamiast na miejsce na parkingu dajemy się zwabić na ogród u gospodarza. ‒ Ostatnie miejsce ‒ krzyczy, za przeciwwagę mając puszkę, raczej nie pierwszą, dosyć mocnego piwa. ‒ 20 zł ‒ komunikuje. Drogo, zgodnie odpowiadamy, sięgając już i tak po banknot, ponieważ za nami kolejka chętnych. Drogo, odpowiada z absolutną pewnością w głosie, ale to przecież ostatnie miejsce. Wcześniejsze były za 10 zł.
Bardzo nas to zachowanie urzekło. Poważnie, bez przekory. Człowiek nie czeka z założonymi rękoma pod urzędem pracy, tylko wykorzystuje okazję, żeby sobie dorobić. Miał w ogrodzie około 30 miejsc. Rajd trwał cztery dni. W te kilka czerwcowych dni zarobił więcej niż zapewne przez cały miesiąc. Okazało się, że był to tylko smutny wyjątek potwierdzający regułę, że lepiej jest pomarudzić, niż wziąć się do pracy.
Do naszego ośrodka w Wilkasach dojechaliśmy o 21.40. Duży ośrodek oczywiście z kompletem gości. Prysznic niemożliwy, ponieważ czynny do 21.00. Trudno. Idziemy do miejscowej tawerny. Ludzie zadowoleni, bo i pogoda ładna, i przecież to wytęskniony Rajd Polski. W rogu jakiś zespół gra szanty. Idziemy do baru i nagle gruzem w twarz. Kuchnia nieczynna. Jak to nieczynna? Macie całą salę głodnych gości, czemu o 21.40 kuchnia jest nieczynna? Bo, z rozbrajającą szczerością zakomunikowała pani z obsługi – czynna jest do 21.30. Prostota i logika przekazu nie pozwalała na kłótnie czy dyskusje.
Idziemy do baru naprzeciwko. Otwarte, ale wita nas niechętne spojrzenie kelnerki. Czy możemy cos jeszcze u państwa zjeść? W odpowiedzi oczy uzyskują niespotykaną na naszej planecie bezdenną pustkę. Próżnia. Na ponowione pytanie ludzkopodobny obiekt za barem udał się po właścicielkę. Ta, hołdując staropolskiej gościnności, burknęła wzrokiem (tak, można tak) na nas. Gdyby nie to, że głód mój i towarzyszy był wielki, zapewne w kontrolowanym odwrocie opuścilibyśmy „lokal”. Jednak dumę schowaliśmy do kieszeni. Czy możemy zjeść cokolwiek? Z przeraźliwą łaską przedstawicielka small businessu zapytała: a co by chcieli? Cokolwiek. To cokolwiek oznaczało dwa spodki zimnej, brudnej wody (pieczarkowa) i spodek zroszonego czymś makaronu (rosół). Na „drugie” dwie porcje pierogów ze szczupakiem i kurze udko. Kiedy śmialiśmy się z kolegi, który dostał (poszedł sobie) udko, przyszły nasze pierogi. Kto mnie zna, wie, a kto nie, niech wierzy. Jestem łasuchem, nie wybrzydzam i jem wszystko. Tak, jak śmierdziały te pierogi, nie śmierdziało nigdy nic, co było podane komukolwiek do zjedzenia. Nawet odważyliśmy się dokonać sekcji zwłok jednego pieroga, ale buchnął z niego widzialny smród. Naszym śmiechom nie było końca. Zapewne był to skutek wąchania trujących spalin z pierogów, ale nie mogliśmy się powstrzymać. Lokal opuściliśmy głodni, ale w doskonałych humorach, ku uciesze właścicielki, która w międzyczasie zdążyła dopytać, czy długo będą jeszcze rajdować, bo to drogi pozamykane. Widać żyje babka z turystyki. Następnego dnia pojechaliśmy do Mikołajek i zatrzymaliśmy się u tego samego gospodarza, który tak jak dzień wcześniej wciąż prowadził nierówna walkę z grawitacją. Dzień dobry, szczerze się ucieszył, to będzie 20 zł. Jak to 20, pytamy, przecież są jeszcze wolne miejsca, a wczoraj powiedział pan, że ostatnie jest po 20? Dokładnie – odpowiedział starając się zbliżyć do twarzy puszkę z piwem, ta jednak niczym te same bieguny magnesu odpychała się od twarzy – ale to było wczoraj. Dzisiaj jest po 20, a ostatnie po 30. Chwile później zapłaciliśmy 20 zł, a parking był pełen.
Tomasz Siwiński