Ci, którzy mnie znają – celowo unikam określenia: mieli przyjemność mnie spotkać – wiedzą, że daleko mi do miana ambasadora mody. Ubiór traktuję raczej jako element użyteczny, niźli coś z pogranicza sztuki. Nie muszę się przez ubiór wyrażać, określać przynależności kulturowej, czy manifestować swój status społeczny. Raczej strój musi być wygodny, w miarę tani, funkcjonalny.
Jednak są pewne sytuacje, kiedy ubiór można bądź trzeba dostosować do okoliczności. Ostatnio spotkała mnie sytuacja, kiedy ubiór, moim zdaniem mogłem, a jak okazało się na miejscu, powinienem dostosować do napotkanych okoliczności. Miało to miejsce na zlocie Nissanów Patroli, nad którym nasz miesięcznik miał patronat. Otóż był to zlot samochodów terenowych, a teren jako taki, z angielska zwany off-roadem, to permanentny brak asfaltu, okraszony dołami, podjazdami, trawersami, drzewami, piachem, ale w największej mierze wodą, kałużami (składającymi się głównie z wody) i błockiem (także błocko w dużej mierze tworzy się z wody). I te właśnie okoliczności determinują u offroadowej braci ubiór. Wszyscy, ale to dosłownie wszyscy, uczestnicy spotkania, a było ich około 150, poubierani byli jak na wojnę. Spodnie moro, gumiaki, bluzy moro na koszulkach moro, a na to założone kamizelki moro i kurtki przeciwdeszczowe moro. No istne koszary. Brakowało tylko do pełnego kamuflażu hełmów moro i maskowania twarzy, a zlot stałby się całkowicie niewidzialny i to nie tylko z kosmosu, ale wcale, nawet z poziomu ziemi. Teraz proszę sobie wyobrazić, że na ten zlot wjeżdżamy my, to znaczy piszący te słowa z pilotem Piotrem. O ile piszący w skali offroadowego profesjonalizmu plasuje się w rejonach średnich niższych (kilka rajdów, kilka wypraw), o tyle kolega Piotr w błoto pojechał po raz pierwszy. Wobec czego ubraliśmy się stosownie do panujących warunków atmosferycznych; krótkie spodenki, trampeczki, do tego zwykła koszulka w absolutnie jaskrawych kolorach. I teraz my, jako załoga „Rudego”, czyli Nissana w kolorze miedzi, wjeżdżamy na teren bazy zlotu ubrani w strój absolutnie nieprzystający do miejsca i okoliczności.
Spojrzenia, które błądziły po naszych otyłych ciałach, były świdrujące i pełne pogardy. Wiemy o tym doskonale, ponieważ zamaskowanie było tak precyzyjne, że widzieliśmy tylko białka oczu współuczestników. Jak tak można, gdzie moro, maskowanie, zgniła zieleń i ciemny brąz?
Następnego dnia, czyli wtedy, kiedy zaczęły rozgrywać się właściwe zawody, byliśmy ubrani podobnie, z tym, że krótkie spodnie z jeansu zastąpiłem długim, mięciutkim, jasnym dresem. No, pełen szyk. Przynajmniej naszym zdaniem. Ustawieni w kolejce zaczęliśmy nabierać jednak pewnych wątpliwości, bo może faktycznie trzeba się będzie gdzieś skryć, może teren wynajęty nielegalnie, może to początek inwazji na jakieś ościenne państwo?
Przez pierwsze trzy godziny jeździliśmy niemal w kółko po okolicy i to głównie po asfalcie, a w najgorszym, dla offrodowców najlepszym, przypadku po szutrach. Jeździliśmy nie sami, tylko w kolumnie liczącej naście samochodów. Ktoś pomylił trasę, ktoś wiedział lepiej. Koniec końców robiliśmy kółka po okolicy, wzbudzając ogólną wesołość gapiów. Gwarantuję, że przez te trzy godziny jazdy naprawdę to nam było wygodniej w trampeczkach, dresikach i koszulkach, bo upał był na miarę lipca. No, pomyśleliśmy, może teraz, kiedy będziemy zbierać pieczątki i jeździć na czas, się zacznie. Jednak jazda na czas także nie wymagała pełnego maskowania. Kilkusetmetrowa szutrowa trasa, którą należało przejechać jak najszybciej. Nie mam pewności, ale myślę, że tutaj także pstrokaty przyodziewek nie był naszym minusem. No, ale przyszła pora na pieczątki, czyli prawdziwą rywalizację. W skrócie polega to na tym, że w terenie umieszczone są pieczątki na stalowym drucie. Do samochodu przyczepiony jest drugi drut z kartką. Trzeba podjechać tak, aby drucik z pieczątką był na tyle blisko drucika z kartką, by oba przedmioty się dotknęły. Więc ruszyliśmy zbierać pieczątki. Tam okazało się, że faktycznie gdzieniegdzie jest błoto, ale co z tego, skoro to błoto brudzi tak samo dres, jak i spodnie moro. Tak samo ubrudzone są trampki, jak i wysokie buty. Tam, gdzie błoto było już prawdziwe (w klasie adventure), i tak wojskowe ubranie nie zdawało egzaminu, ponieważ duża część była już w samej bieliźnie i po pachy w błocku, a kalosze, kamizelki i kurtki leżały gdzieś z boku. I tak wszystkie rzeczy do prania, i tak. Ale przeglądając z kolegą Piotrem zdjęcia z tej fenomenalnej (to nie sarkazm) imprezy, doszliśmy do wniosku, że nasz ubiór był strzałem w dziesiątkę, ponieważ na zdjęciach jesteśmy widoczni jak nikt inny. Z offroadowym powiedzeniem, że błoto wciąga, idę wyprać dres, żeby był na następną wyprawę.
Tomasz Siwiński