To piękne określenie. Do tej pory wydawało mi się, że to ja jestem cyfrowo, a nawet liczbowo, wykluczony. Szczególnie, kiedy w technikum budowlanym zaliczałem poprawkowy sprawdzian z matematyki na jednej lekcji, na przerwie pani go sprawdzała i na następnej pisałem poprawkę poprawki. Właśnie to rozumiałem jako cyfrowe wykluczenie.
Obecnie wszystko albo prawie wszystko przenosi się do Internetu, a więc staje się cyfrowe. Nic dziwnego, że taka sytuacja powoduje u mnie lekkie stany lękowe.
Nie jest tak, że w ogóle nie łapię się do cyfrowego nurtu, bo naprawdę się staram. Kiedy większość moich kolegów miała radziecką grę w jajeczka, ja bawiłem się resorakami. Kiedy oni mieli już Commodore C64, ja miałem grę w jajeczka; oni pierwszego PC-ta, ja Commodore. Później nie było lepiej, zaczęły pojawiać się pierwsze telefony komórkowe, u nas dopiero podłączyli stacjonarny numer, a kiedy miałem pierwsza komórkę, z której mogłem zadzwonić, świat miał już te z kolorowymi wyświetlaczami. Nawet kiedy przystąpiłem do życia w mediach społecznościowych, to gdzieś przegapiłem moment, jak Gadu-Gadu wraz z Naszą Klasą tylnymi drzwiami wyszły z mody.
Pomyślałem, że sposobem na to, żeby wreszcie dogonić uciekający cyfrowy świat, będzie wykonanie jakiegoś ruchu wyprzedzającego. Tylko jakiego? Przecież nie kupię sobie autonomicznego samochodu. Po pierwsze, nie ma takiego w ofercie, po drugie, nawet kiedy załącza mi się system Start-Stop, już dostaję białej gorączki.
W naszym świecie, szczęśliwych mieszkańców Europy, problem tego, że cyfrowa rzeczywistość miesza z tym, co realne i rzeczywiste, występuje, ale dotyczy to naprawdę niewielkiego wycinka naszej planety. Naprawdę brak wi-fi czy zasięgu komórkowego jest problemem, nad którym trzeba sobie rwać włosy z głowy.
Wiele lat temu postanowiłem, że nie dam się zwariować i sam reglamentuję sobie dostęp do urządzeń, które w założeniu miały służyć do komunikacji, a w efekcie służą do tego, aby zmarnotrawić bardzo dużo czasu. Nie zrozumcie mnie źle, gołym okiem widzę przewagę poczty komputerowej nad tradycyjną, esemesa nad telegramem czy telefonu komórkowego nad budką telefoniczną. Staram się tylko zachować w tym wszystkim rozsądek i wykorzystywać te urządzenia zgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem, a więc do komunikacji. Niesamowicie irytuje mnie, jeżeli ktoś dzwoni w wolnym czasie, a następnie ma pretensje, że nie odebrałem. Kiedyś umówienie się z kimś, i to umówienie skuteczne, zakończone spotkaniem, było możliwe nawet na tydzień do przodu i wystarczyła do tego jedna rozmowa. Podawało się koordynaty składające się z czasu oraz miejsca i już. Kiedy przychodził czas spotkania, ludzie się widzieli. Obecnie trzeba spotkania potwierdzać co 20 minut na wszelkich komunikatorach, wpisywać je w kalendarze, zapisywać w chmurach, drogę na miejsce pokonywać z użyciem nawigacji i to oczywiście działającej w trybie on-line, żeby nie stracić ani sekundy. Nawet wybierając miejsce spotkania, często kierujemy się nie atmosferą, ludźmi tylko ocenami na popularnych portalach. Naprawdę byłem świadkiem tego, jak ludzie już po zjedzeniu posiłku sprawdzali, ile dana knajpka ma gwiazdek, bo nie wiedzieli, czy im smakowało, czy nie.
W czasach pandemii wiele muzeów udostępniło swoje zbiory. Można było odbyć wirtualną wycieczkę po muzeum, przeczytać opis, a czasami nawet zajrzeć tam, gdzie normalnie nie ma takiej możliwości. Inicjatywa szlachetna, ale też zastanawiają mnie ci, dla których taka forma jest nawet ciekawsza od prawdziwego zwiedzania. Możemy też zamiast czytania książek przeczytać streszczenie, w sumie to niewielka różnica.
W ramach dalszego cyfrowego wykluczania się wzięliśmy ze schroniska psa. Pies, Piernik, też wydaje się być cyfrowo wykluczony. Wymaga całkowicie analogowych pieszczot, karmienia, wyprowadzania na spacery. Kiedy chodzi, specjalny program nie liczy mu przebytych kroków i spalonych kalorii. Tylko ustalenie nastroju Piernika jest odrobinę bardziej kłopotliwe, ponieważ inny pies w schronisku wykluczył mu ogon i to bynajmniej nie cyfrowo, a całkowicie analogowo.
Tomasz Siwiński