Światła innych aut, korki, czyli co kierowcy lubią najbardziej
Należę do osób cierpliwych, no, może nie bardzo cierpliwych, ale cierpliwych… Dobrze, nie należę do takich osób, ale nie irytują mnie korki. Irytują mnie nierozsądni kierowcy, którzy nie używają migaczy, jeżdżą lewym pasem, bo za dwa powiaty będą skręcać, czy dla „oszczędności” jeżdżą na założonych przez siebie diodach, na pewno nie LED. Lepiej gdyby sobie zamontowali odblaski albo nałapali robaczków świętojańskich.
Kiedy przyjdzie mi stać w korku, nie mam z tym problemu. Mój organizm z jakichś przyczyn taki stan rzeczy akceptuje. Słucham radia, rozmyślam, oglądam innych kierowców. Jeżeli się poruszam – ok., jeżeli stoję – też ok. Sprawdziłem rower, sprawdziłem komunikację miejską i wolę moje korki.
Kto z nas nie lubi czekać na stacji?
Jednak nienawidzę, o czym przypominam sobie wracając z Warszawy, stać na stacji paliwowej. No szlag mnie jasny trafia. Dlaczego akurat wracając z Warszawy? Bowiem jadąc w delegację, mam pewien rytuał: samochód zatankowany do pełna, załatwiam, co mam załatwić i w drodze powrotnej tankuję na określonej stacji na A2, na którą mam kartę paliwową. Dojeżdżam na tę stację, mając jakieś 70 km zasięgu. Wszystko wyliczone jak w F1, kiedy jeszcze można było tankować. Tymczasem nie tylko ja mam taki przebiegły plan. Widać inni też mają te same karty, bo niemal zawsze przychodzi mi czekać do dystrybutora.
Narodowym sportem Polaków jest stanie w kolejkach. Mocni jesteśmy indywidualnie, zespołowo, w różnych odmianach. Stanie w kolejkach nie wchodzi do programu Igrzysk Olimpijskich tylko dlatego, że MKOl. nie chce dominacji jednego narodu. Podobno kiedyś w 1983 kolejkę przed wrocławskim domem handlowym Feniks stworzyła jedna osoba.
Czekanie w kolejce do dystrybutora także nie jest nam obce – CPN, prawda? No właśnie. Dlatego niczym wytrenowani gimnastycy na placu Czerwonym podczas defilady kierowcy ustawiają się w kolejce do dystrybutorów. Niektórzy przodem, inni tyłem, jeszcze inni przeciągają węże po dachach. Wszyscy z gracją i wrodzoną pewnością. Ci, którzy, nie licząc się z pieniędzmi, nonszalancko odwracają się od dystrybutora, pokazując, że co mi tam, ja i tak do pełna – i ci, którzy jedną ręką rozmawiają przez telefon, a drugą nalewają dokładnie za 50 złotych. Nigdy, ale to nigdy, nie przekraczając kwoty nawet o 1 grosz. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie jeden mały szczegół – nienawidzę stać w kolejce do zatankowania paliwa. Nie wiem czemu, wiem jak bardzo. Ostatnio jednak, kiedy jak zwykle na stacji odbywał się wysokooktanowy balet, postanowiłem przeprowadzić eksperyment. Nie wybitnie naukowy eksperyment, ale zawsze eksperyment. Postanowiłem zmierzyć czas, jaki zajmie mi zatankowanie. Od momentu wjechania na stację, do momentu z niej wyjechania.
Zajęło mi to 6 godzin!!! No, prawie 6 godzin, bez 346 minut. Dokładnie 14 minut. Tyle czasu spędziłem na stacji. Z czego samo tankowanie jako czynność zajęło mi niespełna minutę!
Wieczność na stacji
Teraz wyobraziłem sobie, że jadę samochodem elektrycznym. Samochodem, który przy obecnych zasięgach musiałbym ładować w drodze z Warszawy co najmniej raz przy założeniu, że samochód ładuję także w Warszawie. Podjeżdżam i na stacji jest nie taka kolejka jak zawsze, tylko kolejka kolejek, Matka wszystkich kolejek, prakolejka! Czemu, bo ładowanie nie trwa minutę czy dwie, tylko w najlepszym razie 25. Oczywiście przy założeniu, że punktów ładowania jest co najmniej tyle, ile dystrybutorów. Czas przebywania na stacji wydłuża się z 14 minut (6 godzin), do co najmniej godziny (wieczność). Oczywiście po stracie godziny – minimum – nie nadrabiam straconego czasu na trasie, bo to niebezpieczne, oczywiście, ale także dlatego, że wtedy zasięg zmalałby tak szybko, że musiałbym ładować raz jeszcze, a wtedy umarłbym ze starości.
W takim razie dziękuję, wybieram inny elektryczny transport – pociąg. Niby to samo co kolejka, ale jednak zdecydowanie co innego.