Tomasz Siwiński: Jerzy, przebieg Twojej kariery naukowej i działalności opozycyjnej jest tak bogaty, że mógłbyś obdzielić nim kilka osób. Byłeś internowany, jesteś stypendystą Columbia University, wydawałeś podziemne pisma opozycyjne. Jak z perspektywy lat 80. oceniasz to, co obecnie dzieje się w polityce?
Jerzy Krężlewski: Wiesz, ja tak naprawdę nie byłem internowany. Byłem aresztowany. Internowane były osoby, które w dniu stanu wojennego albo krótko po jego wprowadzeniu były zatrzymane w obozach internowania bez precyzyjnego zarzutu i wyroku. Ja byłem aresztowany za działalność opozycyjną w 1983 roku, czyli dwa lata po wprowadzeniu stanu wojennego. Byłem współtwórcą pierwszego, konspiracyjnego Zarządu Wielkopolska – tutaj, w Poznaniu. To była pierwsza grupa i – praktycznie rzecz biorąc – działałem w tym zarządzie do czasu aresztowania. Byłem odpowiedzialny za utrzymywanie kontaktu z dużymi zakładami pracy. Przez przedsiębiorstwo robót kolejowych miałem także kontakt z innymi dużymi ośrodkami solidarnościowymi w Polsce, np. z Gdańskiem, Wrocławiem. Żeby było śmieszniej, Bujak przysłał mi tutaj radiostację, którą mam do dzisiaj. Mimo że byłem członkiem zarządu regionu, to robiliśmy wszystko, bo Solidarność podziemna nie była ruchem masowym. Tak naprawdę było nas bardzo mało, w ostatniej fazie było nas dramatycznie mało! Po amnestii, gdy wyszedłem z aresztu, pracowałem w zespole doradców Komisji Krajowej Solidarności. Byłem tak mocno zakonspirowany, że nikt nie znał mojego prawdziwego nazwiska.
Moja refleksja po latach jest dwutorowa. Z jednej strony, jest mi bardzo smutno i przykro, gdy spotykam moich kolegów, którzy ryzykowali życie. Może nie życie, bo wówczas takiego ryzyka nie było, zwłaszcza jeśli chodzi o inteligencję z uczelni wyższej, ale ryzykowali rozpad małżeństwa, aresztowanie, utratę pracy i praktycznie w ich życiu w wolnej Polsce niewiele się zmieniło. Jestem najdalszy od tego, aby wynagradzać kombatantów. Jestem zniesmaczony, widząc moich kolegów organizacyjnych – prominentnych – którzy byli posłami czy senatorami, a teraz występują do polskiego rządu czy polskiego państwa o odszkodowanie. Gdyby te pieniądze szły z kieszeni komunistów, to jak najbardziej, ale teraz, z kieszeni podatnika? Z kieszeni państwowej? Jestem zniesmaczony! A z drugiej strony, rozumiem ludzi, tych szeregowych działaczy, którzy byli czasem naprawdę bardzo mocno prześladowani i żyją w trudnych warunkach. Druga refleksja natomiast jest taka, że to wszystko bardzo się opłacało. Jestem dumny z tego, że spotkali się Polacy po dwóch, można powiedzieć nienawidzących się, stronach barykady i byli w stanie się dogadać. Jest mi zupełnie nie po drodze z moimi kolegami z Solidarności Walczącej, którzy byli przeciwko okrągłemu stołowi i mówili, że trzeba było zdusić komunę w zarodku. Po pierwsze, to kompletna dziecinada, bo nie było czym, a oni mieli wówczas kilkaset tysięcy mniej lub bardziej ideowych ludzi z bronią. Nie liczę wojska, liczę służby, milicjantów, służby ochrony kolei, ormowców itd. Nie mieliśmy czym, to po pierwsze, a po drugie wolę patrzeć na opływającego w dostatki Urbana i paru innych ludzi z tamtych czasów i na wysoką emeryturę generała Jaruzelskiego, niż na nasze dzieci spotykające się na następnym grobie mniej lub bardziej nieznanego żołnierza czy powstańca. Naprawdę jestem dumny, że my, Polacy, znaleźliśmy, za różną cenę, kompromis i udało się, na skalę światową to absolutny ewenement.
Czy po tym wszystkim wciąż interesujesz się polityką?
Tak, oczywiście! Po wybuchu nowej Polski zakładałem komitety obywatelskie, byłem jednym z członków sztabu wyborczego Solidarności, naszej ekipy Lecha Wałęsy, bo ona się tak nazywała. Później byłem współzałożycielem Unii Wielkopolan, byłem w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, Unii Wolności, a potem się przestałem interesować trochę polityką. W sumie nie tyle interesować, co być czynnie zaangażowanym w politykę, wypisałem się ze wszelkich organizacji politycznych, gdyż życie zawodowe mnie bardzo mocno zaangażowało, z czego ogromnie się cieszę. Gdzieś tam jeszcze miałem jakieś propozycje w czasach, kiedy rządzili Urzędem Rady Ministrów poznaniacy i moi bliscy znajomi, czyli Hanna Suchocka i wicepremier Paweł Łączkowski. Na całe szczęście los, Bóg, sprawiły, że się w to nie zaangażowałem i nie żałuję tego. Politykę śledzę i mam do niej dystans. Nie uważam, że jest jakaś patologiczna na tle świata i Europy. To bardziej dziennikarze i polityczni komentatorzy nadają naszemu sejmowi, naszemu życiu politycznemu jakiś taki makabryczny wymiar, w myśl zasady, że jak poseł zrobi coś niegodnego, to się sprzedaje, jak zrobi coś dobrego, to się o tym nie mówi.
Czy Twoja kariera naukowa, fakt, że jesteś doktorem, pomaga w Twojej pracy na obecnym stanowisku?
Ogromnie! Chcę powiedzieć tak – to moja odezwa do młodych socjologów – większość życia biznesowego oparta jest na relacjach społecznych i te studia bardzo do tego przygotowują. Widzę swoją przewagę w stosunku do absolwentów innych szkół, innych uczelni, kiedy mówimy o reklamie, komunikacie prasowym, o komunikowaniu się z ludźmi. Wydaje mi się, że przy całej emocjonalności, którą się cechuję, pewne procesy jest mi łatwiej zrozumieć. Inaczej patrzę na wyniki badań, na interpretację różnych zjawisk, na komunikaty, które płyną z tego otoczenia i świata, i w jakimś sensie próbuję je wykorzystywać, używać w życiu służbowym, biznesowym i myślę, że z jakimś tam sukcesem.
Od 1994 roku jesteś szefem marketingu, wcześniej w Kulczyk Tradex, obecnie w Volkswagen Group Polska. Nie zdarza się często, że w tych czasach ktoś pracuje na stanowisku przez prawie dwadzieścia lat. Co zadecydowało, że jesteś na stanowisku tak długo, czy nie korciło Cię spróbować sił gdzie indziej?
To nie do końca jest tak. Mnie korciło i nawet to raz zrobiłem. Nie bardzo się mogłem porozumieć z prezesem firmy – panem z Holandii – i odszedłem z firmy na cztery lata. Pracowałem wtedy w dużej firmie, która swoje interesy zaczęła przenosić do Warszawy, a ja z wielu względów, przede wszystkim osobistych i rodzinnych, nie chciałem się przenosić. Zdefiniowałem sobie sytuację i myślę, że życie potwierdziło, że to byłby koniec i mojej rodziny, i mojego małżeństwa. Wszyscy moi koledzy, którzy żyli pięć dni w Warszawie i weekend w Poznaniu, mieli ogromne trudności, większość małżeństw się rozpadła. Poza tym, w marketingu nie ma pracy pięć dni w tygodniu, a weekend jest wolny, bo często się w weekend pracuje. Po latach uważam, że to była dobra decyzja. Mam teraz wnuki, szczęśliwą rodzinę. Po tych czterech latach, gdy firma zaczęła się przenosić do Warszawy, postanowiłem zostać w Poznaniu. Spotkałem przez przypadek następnego Holendra, nowego szefa firmy Kulczyk Tradex, i on mnie ściągnął z powrotem. To nie jest tak, że pracuję nieprzerwanie dwadzieścia lat, ale wszedłem drugi raz do tej samej rzeki.
Nie żałujesz?
Nie żałuję. Praca w marketingu, w reklamie, w komunikacji, w public relations jest niestandardowa, nieschematyczna. Nerwowa jak wszędzie, bo dużo się dzieje i wszystko trzeba robić na ostatnią chwilę, jak to dziś. Presja w tych czasach jest ogromna, ale nie żałuję. Spotkałem mnóstwo fantastycznych, bardzo ciekawych i bardzo różnych ludzi na tej drodze. Zaczynając od moich pracowników. Z rozrzewnieniem patrzę, bo na niektórych obronach prac magisterskich byłem. Pod drzwiami, czasami nawet w środku. Niektórzy jeszcze kończyli studia, pracując u mnie, a teraz są nawet na wyższych stanowiskach niż moje, bo są szefami marek, np. Michał Bowsza z Audi. Poszli własną drogą i radzą sobie znakomicie. Tak naprawdę ci ludzie to jest ten element zawodowy, z którego jestem najbardziej dumny.
Jesteś osobą o twardym charakterze i nie boisz się mówić dziennikarzom motoryzacyjnym, co myślisz, często nie przebierając w słowach. W porównaniu do przedstawicieli innych koncernów, to niespotykana sytuacja, bo na ogół traktują dziennikarzy jak święte krowy. Mimo to, jesteś bardzo szanowany przez środowisko dziennikarskie i nie tylko. Masz miano człowieka instytucji. Jak myślisz, z czego to wynika?
Wiesz, pewnie jakbym usiadł i pomyślał, to doszedłbym do wniosku, że jest to zupełnie naturalne, iż po tylu latach, będąc praktycznie na tym samym stanowisku, człowiek się instytucjonalizuje. Natomiast nie myślałem o tym w takich kategoriach. Człowiek nie powinien myśleć o sobie w takich kategoriach. To jest znakomity krok do tego, aby stanąć nad przepaścią i zrobić duży krok do przodu. Absolutnie nie, już pomijam fakt, że w wielkich korporacjach ludzie instytucje bardzo rzadko istnieją na tym szczeblu, ale przede wszystkim również zawodowo to jest niedobre. Absolutnie nie, bo wtedy przechodzisz do takiego zgubnego przekonania o swojej wielkości, że nie jesteś w stanie już niczego od nikogo się nauczyć. Jak powiedziałem, jestem człowiekiem emocjonalnym i często bywam uparty. Kłócę się z moimi pracownikami, ale jakoś tak jestem skonstruowany, że potem przychodzę do domu, siadam i myślę: on miał rację. Na palcach jednej ręki można policzyć, żebym na drugi dzień nie przyszedł i temu człowiekowi nie przyznał racji. Często jak ktoś nas nie zna, myśli, że my się między sobą kłócimy, bo nieraz wrzeszczymy na siebie, argumentujemy, wyzywamy się, ale urok tej pracy polega na tym, że nie ma jednego zdania, nie ma monopolu na wiedzę, nie ma człowieka instytucji.
Miło mi słyszeć, że jakoś jestem szanowany w branży. Myślę, że to wynika z mojej emocjonalności, jest podyktowane tym, że robię coś i w to wierzę. Nie wiem do końca, jak jest to oceniane, trudno mi powiedzieć. Jestem człowiekiem, któremu się chce, i udało mi się wokół siebie zebrać taki zespół ludzi, którzy tak funkcjonują. Jeżeli robię coś nie tak, to chcę, żeby mi to ktoś powiedział. Ja robię dokładnie tak samo. Mało tego, bardzo sobie cenię ludzi, którzy się opieprzą – za przeproszeniem – i uważają sprawę za zamkniętą. Nienawidzę ludzi, którzy żywią urazę, hodują robaka żalu, mają to wypisane na twarzy, ale dopiero po jakichś siedemnastu latach powiedzą o tym. Ja wybucham, powiem, zapominam i oczekuję podobnej reakcji od moich pracowników, kolegów czy dziennikarzy. Jak coś zrobię źle i ktoś ma rację, to ma przyjść i mi powiedzieć: „Słuchaj, spierniczyłeś to i to", a ja muszę teraz pomyśleć, co z tym fantem zrobić, żeby to naprawić albo drugi raz tego samego błędu nie popełnić. Życie jest zbyt krótkie, żeby się ze znajomymi, bliskimi ceregielić. Ważne, żeby się nie obrażać, nie ranić się.
Czy właśnie na zasadzie przeciwieństw dobierasz sobie pracowników?
Lubię pracować z charakternymi ludźmi, ale nie zwracam na to uwagi, bo mam święte przekonanie, że oni przy mnie nie będą mieli innego wyjścia, niż nauczyć się być asertywnymi. Często młodym pracownikom, zwłaszcza kobietom, mówię: zbuntuj się! Jeżeli uważasz, że ja nie mam racji, to się zbuntuj! Powiedz! Najwyżej ci powiem: wybacz, jestem szefem i tak musi być. Zazwyczaj też powiem, dlaczego tak musi być, ale jak się nie zgadzasz, to mi to powiedz. I to działa. Ludzie się buntują, ale w fajny, twórczy sposób. Spójrz na Tomka Tondera, moim zdaniem jest to jeden z najlepszych PR-owców w branży motoryzacyjnej. Tomek przyszedł kompletnie zielony i jak rozdzielono marki, Tomek został u mnie, został szefem PR i sprawdził się znakomicie. Aż serce rośnie, jak się na tego faceta patrzy. Znakomita postać. Wiele takich osób mam w zespole.
Jak się czujesz, kiedy czytasz w prasie czy Internecie kompletne głupoty napisane przez dziennikarzy. Chwytasz za telefon i dzwonisz, czy wpisujesz taką osobę na czarną listę?
Jak każdego normalnego, żywego człowieka szlag mnie trafia. Wściekam się, potrafię zadzwonić do dziennikarza motoryzacyjnego i mu o tym powiedzieć. Powiedzieć, co zrobił źle, co jest nie tak. Wychodzę z założenia, że jeżeli ktoś napisze o naszych produktach źle, ale napisze prawdę, to wtedy siedzę cicho, uszy po sobie. Myślę, jak to naprawić, co powinniśmy zmienić. Jednak jeśli ktoś coś nawymyśla, naopowiada bzdur, to potrafię zadzwonić i powiedzieć: – stary, dlaczego nie zadzwoniłeś, dlaczego nie zapytałeś? Potrafię to powiedzieć również obcym dziennikarzom, takim, z którymi na co dzień nie współpracuję. Jest bardzo wielu takich dziennikarzy, którzy się nie zajmują motoryzacją, dorwą gdzieś jakiś temat, myślą, że to jest prosta działka, bo widzą tylko, że dziennikarze jeżdżą samochodami. Nie widzą, jaka potrzebna jest wiedza fachowa, jaka to jest orka, ile to czasu zajmuje. Piszą bzdury kompletne. Piramidalnym przykładem jest raport coroczny policji, że VW jest najczęściej kradzioną marką. Połowa dziennikarzy, głównie niemotoryzacyjnych, łapie tzw. newsa z biura informacji prasowej Komendy Głównej Policji i piszą... Apeluję, proszę, mówię: ludzie, przeliczcie sobie to na tysiąc samochodów, bo – idąc tym tropem – można powiedzieć, że na poligonie najmniej niszczą się żółte mundury, bo nikt ich nie używa. Dopiero jak się zrobi przeliczenie, okazuje się, że wcale VW nie jest najczęściej kradzionym autem. Jest najbardziej kradzione w liczbach bezwzględnych, bo VW jest najwięcej. Po to człowiek stworzył wskaźniki, po to dziennikarz ma wyższe wykształcenie, żeby to umiał odczytać, a jeśli się na tym nie zna, to niech nie pisze. Nie spotkałem dziennikarzy motoryzacyjnych, którzy piszą o giełdzie albo gdzie lokować pieniądze. Każdy powinien robić to, na czym się zna. Ja nic nie wiem o hodowli psów i się na ten temat nie wypowiadam.
Jak oceniasz zmiany w strukturze firmy po zmianach własnościowych. Czy, z Twojej perspektywy, coś się zmieniło?
W marketingu i sprzedaży na pewno o wiele łatwiej. Uprościł się proces podejmowania decyzji. Został on bardzo przyspieszony, czego efektem jest, że robimy dużo więcej, dużo szybciej.
To efekt implementacji procedur?
Niekoniecznie, w poszczególnych markach jest to na bardzo różnym poziomie. W VW mamy dosyć dużo swobody, marka Audi już mniej. Jest dużo rzeczy zunifikowanych, ale VW w porównaniu z innymi koncernami motoryzacyjnymi daje rynkom regionalnym dużą swobodę. Narzuca cele, np. ja mam w marketingu cele wizerunkowe. Wiceprezes odpowiedzialny za sprzedaż i marketing mówi: mamy mieć taki i taki wizerunek do tego i tego roku. Dostaję podstawowe narzędzia, ale większość rzeczy muszę przygotować sam. Zdecydowałem się na VW, bo jednak daje on większą swobodę. Tak naprawdę nie spotykaliśmy na poziomie marketingu w centrali ludzi, którzy byli nieodpowiedni na to stanowisko. Zapracowani niebywale, ale kompetentni, fachowi i przyjaźni. Serdeczni dla nas, dla najbliższego sąsiada, fajnie się z nimi pracuje. Zmieniło się coś, co zmienić się musiało w sposób nieuchronny. Będąc w rękach prywatnych, byliśmy firmą bardziej rodzinną. Teraz jesteśmy częścią koncernu. Czasami pojawia się taka tęsknota za rodzinnością. Kiedyś każdego, kto przechodził korytarzem, znałem z imienia i nazwiska, z twarzy. Teraz, po zmianie, tylu nowych młodych ludzi przyszło, że czasami nie wiem, czy to jest nasz pracownik, czy gość.
VW w Polsce zakończył rok na drugim miejscu w sprzedaży samochodów. To olbrzymi sukces. Także sprzedaż do firm ma się wybornie. Czemu to zawdzięczacie, bo nie jesteście koncernem, który rywalizuje ceną?
Jest kilka czynników składających się na to. Chcę powiedzieć, że to jest bardzo fajne w naszym koncernie – my jesteśmy w VW Group Polska i Škoda także. Nigdy, ani razu, prezes nie przyszedł i nie powiedział: nie macie rywalizować ze sobą. Škoda ma być pierwsza, wy macie być drudzy. Nie. Myślę, że prezes i Škodzie, i nam mówi to samo: macie być pierwsi! To jest bardzo fajna, zdrowa rywalizacja. Możemy się kolegować, przyjaźnić, ale na rynku w jakiś sposób jednak rywalizujemy ze sobą. Jest też tak, że marka VW ma bardzo dobry wizerunek w Polsce, ale myślę, że to, co się stało w ostatnich dwóch latach, a zwłaszcza w ostatnim roku, to efekt gigantycznej pracy, którą wykonali koledzy ze sprzedaży, szkoleń, mój zespół marketingowy, panowie z after sale, a także nasi współpracujący koledzy z Wolfsburga, z Niemiec. Udało się, przede wszystkim, wypuścić na rynek kilka modeli, mówię tu o: nowym Golfie, poprzednim Passacie, Volkswagenie CC, Tiguanie, który robi karierę wśród kompaktowych SUV-ów, Udało się wyprodukować modele, które różnią się, zwłaszcza technologicznie, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, detale wykonania od konkurencji. Udało się dostosować ofertę do oczekiwań społecznych. Nie używam określenia, że udało się znaleźć niską cenę, bo jak już zauważono, nigdy nie będziemy rywalizowali rabatami. My jesteśmy marką premium w segmencie masowym, w związku z tym nigdy nie będziemy marką najtańszą. Zazwyczaj będziemy o parę punktów procentowych drożsi od naszej najbliższej konkurencji, ale oferujemy też coś w zamian i klienci to doceniają. Proszę zwrócić uwagę, że 25% samochodów sprowadzanych do Polski w ramach tzw. prywatnego importu (używanych) to są samochody marki VW. Zważywszy, że są to samochody około dziesięcioletnie, to dużo mówi o tym, że jednak ta marka ma dobrą opinię. Czasami spotykam opinię, że naszymi samochodami jeżdżą mieszkańcy wsi. Jestem z tego bardzo dumny, bo tacy użytkownicy jeżdżą po paskudnych drogach, w ciężkich warunkach, często garażując pod chmurką, i te samochody im się sprawdzają. To nie jest tak, że taki użytkownik jest człowiekiem nieracjonalnie myślącym i mówi: kupię sobie VW, ale bez powodu. On sobie to przekalkulował: koszty utrzymania, bezawaryjność, solidność tego auta, gabaryty, przestrzeń. VW tym się różni od innych marek, że nie koncentruje się na jednym elemencie. Wszyscy mówią, że mamy konserwatywny, zachowawczy design. Tak, ale to jest siłą tej marki. Wszystkie rzeczy w każdej branży, które są odlotowe i designerskie, są takie tylko przez rok, potem zawsze ktoś skonstruuje coś bardziej odlotowego i designerskiego. Takie działania wiążą się z ogromnym ryzykiem, a my mamy sprzedawać, odnosić sukces globalny. To chyba jedyna marka, która w ostatnim cyklu życia produktu sprzedaje więcej niż na początku. Passat jest tego znakomitym przykładem.
Nie mogę nie zapytać jako fan rajdów. Polo R WRC w debiucie w Monte Carlo wygrywa odcinek, a Sebastian Ogier zajmuje drugie miejsce w rajdzie. To olbrzymi sukces. Czy, Twoim zdaniem, uda się go przekuć na wyniki sprzedaży, czy ma to znaczenie czysto wizerunkowe?
Managerowie VW nie bez kozery wybrali Polo do rajdu, można było wybrać każdy inny samochód. Wybrano Polo, gdyż jest to auto bardzo ważne, jest to samochód wolumenowy. Są trzy modele, które masowo sprzedaje VW: Passat, Golf i Polo. Z tych trzech samochodów Polo miało wizerunek samochodu najmniej męskiego. To był taki samochód dla osób starszych. Trzeba było coś z tym fantem zrobić. Uważam, że pójście w rajd, gdzie ten samochód jest dynamiczny, bo taki być musi, żeby wygrywać z innymi, było znakomitym posunięciem. Jestem przekonany, że to podniesie wizerunek Polo, nada mu takiego bardziej sportowego, męskiego, zadziornego charakteru. Zadziorność, myślę, że to jest ten element, który temu samochodowi musimy dodać.
Jerzy, ostatnie pytanie. Przez tyle lat pracy jeździłeś różnymi samochodami VW. Czy jest jakiś model, który był Ci szczególnie bliski?
Będziesz kompletnie zaskoczony. Ja, oczywiście, jeżdżę samochodami służbowymi, zmieniam je dosyć często, bo taka jest procedura. Pierwszy nowy samochód, jaki kupiliśmy dla domu, dla rodziny, to był VW Touran i nadal uważam, że to jest trochę zapomniany i, przede wszystkim, bardzo niedoceniany przez nabywców samochód. Jest idealny, jeśli chodzi o funkcjonalność i poczucie bezpieczeństwa, przestrzeń. Dla kogoś, kto ma trójkę dzieci, jest znakomity to pojazd, bo można tę trójkę dzieci na tylnych siedzeniach spokojnie ulokować i jeszcze pies z budą do bagażnika się zmieści. Wejdzie tam mnóstwo rzeczy, bardzo wysoki bagażnik, dużo schowków, przemyślany do bólu w taki niemiecki (w dobrym znaczeniu tego słowa) sposób. Myślę, że coraz więcej młodych rodzin w Polsce zaczyna się do niego przekonywać, bo z roku na rok sprzedaż tego modelu rośnie, zwłaszcza że coraz więcej jest kupowanych samochodów używanych i coraz więcej Touranów jeździ po polskich drogach. Mówi się, że to jest samochód mało atrakcyjny designersko, być może tak, ale wszystkie pozostałe cechy ma perfekcyjne.
Rozmawiał Tomasz Siwiński