Eryk Chilmon: Zacznijmy może od klasyki kina. W „Zabójczej broni" bohater grany przez Danny'ego Glovera to policjant w wieku przedemerytalnym, który przeżywa hamletyczny dylemat: z jednej strony chce odejść na emeryturę, bo już czuje się zmęczony codzienną harówką w komisariacie, ale z drugiej – nie może bez tej pracy żyć. Z Panem było podobnie?
Wojciech Pasieczny: Od kilku lat zastanawiałem się, czy nie odejść na emeryturę. Miałem już pełną wysługę i mogłem to zrobić. Ale żal było rozstawać się z pracą. Decyzję o odejściu podjęliśmy, razem z żoną, w listopadzie ubiegłego roku. Jak każdego roku, w drugą sobotę listopada wybrałem się do Gdyni na zlot Bractwa Kaphornowców, którego jestem członkiem. W hotelu Gdynia była weekendowa promocja i pojechaliśmy z żoną na kilka dni. Była piękna słoneczna pogoda. Okna hotelu wychodziły na Zatokę Gdańską, po której pływało kilka jachtów ze szczęśliwcami na pokładzie. Dużo spacerowaliśmy brzegiem zatoki i wtedy zapadła decyzja – w lutym 2012 r. odchodzę na emeryturę. Później decyzję tę przyspieszyłem z uwagi na czekającą mnie skomplikowaną operację. Wtedy, w listopadzie, jeszcze nie wiedziałem, że z moim zdrowiem jest źle.
Czy zdarza się Panu jeszcze zatęsknić za pracą?
Pierwszego wieczoru na emeryturze jak zawsze kładłem telefon komórkowy na półeczce przy głowie. Żona spytała, po co to robię, przecież w nocy już nikt nie zadzwoni, żeby mnie wezwać do wypadku. Dotarło. Utrzymuję kontakt z wieloma koleżankami i kolegami i... brakuje mi czasem wyjazdu do wypadku czy jakichś specjalnych działań. Niedawno w TVN 24 spotkałem dziennikarzy i reporterów, z którymi robiliśmy fajne akcje. Powspominaliśmy dawne czasy. Odchodząc na emeryturę, mówiłem sobie, że zamknę za sobą drzwi. Nie da się. Spędziłem w drogówce znaczną część swego życia i tego nie żałuję.
Kiedy na początku tego roku przechodził Pan na emeryturę, mówiono – i nie była to wyłącznie kurtuazja – że odchodzi legenda warszawskiej policji. Gdy słyszał Pan takie opinie, czy nie zakręciła się łza w oku?
Legenda to przesada. Legendą drogówki jest słynna Lodzia – Leokadia Krajewska – którą znam osobiście, lub pan Chyl z Komendy Głównej Milicji. W dniu odejścia na emeryturę w tramwajach warszawskich i w metrze były na monitorach wyświetlane informacje, że odchodzę na emeryturę. Niepotrzebny był ten rozgłos medialny. Nie byłem nikim wyjątkowym. Wykonywałem tylko swoje obowiązki, które bardzo kochałem i które dawały mi wiele satysfakcji. Myślałem, że jestem wyjątkowo twardym facetem, ale jak redaktor z Radia dla Ciebie przyjechał do Wydziału i przeprowadzał ze mną ostatni wywiad, pod koniec głos mi się załamał i łzy zakręciły się w oczach. Podobnie było, gdy żegnali mnie koleżanki i koledzy z pracy. Nie zapraszałem na uroczystość nikogo indywidualnie, wywiesiłem informację, że zapraszam na pożegnanie z mundurem. Nie sądziłem, że tak dużo osób przyjdzie. Gdy naczelnik wręczył mi pamiątkową „deskę", czyli plakietkę metalową na desce, na której wytrawiona była policyjna „blacha" (gwiazda) z moim numerem służbowym, znowu pękłem. No, cóż, chłopaki czasem płaczą.
W jakim zakresie pozostał Pan aktywny zawodowo?
Na emeryturze w dalszym ciągu jestem biegłym sądowym ds. rekonstrukcji wypadków drogowych. Czasami telewizja przeprowadza ze mną rozmowę na tematy brd, prowadzę wykłady dla kierowców w kilku firmach, wykładam przedmiot; Wypadki drogowe na Podyplomowych Studiach Psychologia Transportu na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Niedawno pewna firma zwróciła się do mnie z propozycją prowadzenia wykładów na ich szkoleniach. I, oczywiście, współpracuję z FleetMeetings, a współpracę z osobami z tej firmy cenię sobie bardzo wysoko. Tak więc w dalszym ciągu zajmuję się problematyką bezpieczeństwa, chociaż trochę brakuje mi wyjazdów do wypadków. Odchodząc na emeryturę, otrzymałem od przyjaciela bujany fotel i kapcie. Proszę mi wierzyć, nie mam czasu na korzystanie z tych prezentów.
Znając podróżniczy temperament Wojciecha Pasiecznego, trudno wyobrazić sobie, że siedzi Pan w ciepłych kapciach przed telewizorem. Przypomnijmy tylko naszym czytelnikom, że jest Pan m.in. zapalonym żeglarzem. Czy emerytura to dobry czas na realizowanie pasji?
Niestety, emerytura dla mnie to nie czas na realizowanie pasji. Przede wszystkim w maju przeszedłem poważną operację neurochirurgiczną. Miałem wielkie szczęście – trafiłem w wyśmienite ręce i skomplikowana operacja przebiegła pomyślnie. Z uwagi na rekonwalescencję musiałem zwolnić tempo i styl życia. Nie było łatwo. Zwłaszcza pierwszy miesiąc po operacji, gdy musiałem leżeć, był okropny. W tym roku nie byłem nawet na Mazurach. Ordynator Oddziału Neurochirurgii jest kapitanem jachtowym. Poświęcił mi swój cenny czas i wyjaśnił, że nagły wysiłek, a taki podczas żeglowania w ekstremalnych warunkach przydarza się często, może dla mnie skończyć się tragicznie i odradził mi żeglowanie w trudnych warunkach. A miałem takie piękne plany. Mogłem z kolegą popłynąć w rejs dookoła świata, nawet żona już się zgodziła. Niestety, będę śledził trasę kolegi z domu. Z zaprzyjaźnionym małżeństwem planowaliśmy w przyszłym roku odbyć trekingową wędrówkę na pięciotysięcznik w Himalajach – raczej nic z tego nie będzie. Nawet na nartach w tym sezonie nie będę jeździł. Po udanej operacji funkcjonuję prawie normalnie i z tego się cieszę. Poza tym, mam 3-miesięczną wnuczkę Zosię i to jest moja nowa pasja.
Chciałbym na chwilę wrócić do Pańskiej pracy zawodowej. Wśród wykorzystywanych przez Pana metod propagowania bezpiecznej jazdy były drastyczne opisy wypadków i pokazywanie zdjęć powypadkowych. Niektórzy krytykowali ten sposób, twierdząc, że to niepotrzebne epatowanie szokującymi treściami. Jak odpiera Pan te zarzuty?
Bardzo często na zajęciach z kierowcami pokazywałem drastyczne zdjęcia. Ale nie tylko. Oprócz nich opowiadałem autentyczne historie osób, które w wypadkach zginęły, zostały kalekami albo straciły najbliższych. Sam trup czy zmasakrowane zwłoki do nikogo nie przemówią. Przecież to nie dotyczy tych, którzy mnie słuchali (tak uważa większość kierowców). Ale gdy opowiadałem o dzieciach, które pozostały bez rodziców, o rodzicach, którzy stracili dzieci, czy też żonach, które straciły mężów i zostały tylko z dziećmi bez środków do życia, często odnosiło to zakładany efekt. Ponadto pokazywałem aspekty techniczne wypadków, o których nie mówi się na kursach na prawo jazdy. Pokazywałem np. wyliczenia, ile można zaoszczędzić czasu, szalejąc na naszych drogach. Okazuje się, że kilka, kilkanaście minut. To wszystko razem stanowiło całość, która oddziaływała na wielu kierowców. Poza tym ciągle modyfikowałem swoje wykłady, słuchając uwag słuchaczy. Myślę, że nie było to złe, skoro jeszcze teraz proszony jestem o przekazanie prezentacji „Pamiętaj, masz jedno życie". Pytano mnie również, czy nie mam, albo nie zamierzam opracować czegoś nowego.
Czy polecałby Pan osobom, które są odpowiedzialne za floty, wykorzystywanie podobnych metod, aby uświadomić firmowym kierowcom zagrożenia, które w codziennej pracy im towarzyszą?
Myślę, że połączenie tych wszystkich aspektów, również drastycznych zdjęć, to dobra forma edukacji dla poprawy bezpieczeństwa na naszych drogach. Kiedyś na spotkaniu z nauczycielami szkół powiatu warszawskiego pokazałem, że elementy bezpieczeństwa w ruchu drogowym można przemycić w każdym przedmiocie szkolnym: na biologii, gdy jest mowa o hormonach, na fizyce i matematyce w zadaniach dotyczących np. jazdy samochodów z przeciwległych miast, jazdy z większą prędkością i minimalnej oszczędności czasu z tego wynikającej, na lekcjach historii itd. Zaproponowałem nawet, że mogę opracować część takiego podręcznika – lekcje z matematyki, fizyki, historii. I... właśnie – zero zainteresowania.
A czy nie ma Pan czasem wrażenia, że praktycznie nikt w Polsce nie jeździ przepisowo i że kierowcy nie szanują prawa drogowego? Jeśli nie ma bezpośredniego zagrożenia jakąś sankcją, mało który kierowca trzyma się przepisów. Z czego może to wynikać?
Znaczna część polskich kierowców łamie przepisy ruchu drogowego. Przestrzegają przepisów obowiązujących w firmach, w których pracują. Jeżeli są szefami, wymagają od podwładnych przestrzegania przepisów, chociaż życie innych od tego często nie zależy. Niestety, przyjęło się, że przepisy ruchu drogowego można łamać. Ba, wiele osób chwali się przekroczeniem dozwolonej prędkości lub złamaniem innych przepisów. Wynika to z braku nieuchronności kary. Kary nie muszą być wysokie, ale skoro prośby i tłumaczenia nie skutkują, muszą być one nieuchronne. Na szczęście coraz więcej kierowców zaczyna jeździć zgodnie z przepisami.
I jeszcze pytanie, które zawsze mnie nurtowało: czy policjanci lubią określenie glina?
Mnie osobiście określenie glina nie przeszkadza. Znam więcej określeń policjantów: misiaczki, smerfy, psy, robokopy (to o policjantach motocyklistach). W Niemczech na policjantów w białych czapkach mówią Weiße Mouse i nikt się o to nie obraża. Kiedyś zacumowałem jachtem przy nadbrzeżu w Mikołajkach i gdy schodziłem na ląd, obok przechodził mężczyzna z psem, który strasznie ujadał w moją stronę. Rzekłem: „I ty psie szczekasz na psa?". Mężczyzna spytał: „To pan ma też psa na jachcie?". Odpowiedziałem: „Nie, ja jestem psem". Skoro społeczeństwo tak nas nazywa, mnie osobiście to nie przeszkadza. Większość moich kolegów nie zrażała się takimi określeniami.
Zatem w imieniu redakcji dziękuję Panu, że był Pan dobrym gliną. I życzymy Wesołych Świąt oraz dużo zdrowia.