Przez kilka dni oglądałem filmy z samochodami, a konkretniej filmy z muskularnymi samochodami, bo filmy z samochodami oglądam regularnie, a w sumie bardziej filmy krótkometrażowe, nazywane potocznie filmikami.
Oglądałem je trochę na zasadzie filmów historycznych w momencie ich produkcji. Wiecie, tak jak bym był np. świadomym uczestnikiem stanu wojennego i patrzył na te wydarzenia, wiedząc, jak to się skończy. Tak właśnie patrzyłem na muskularne samochody, zdając sobie sprawę, że patrzę na historię, która nie wróci. Chyba że w podobnej scenerii, jaka była w Mad Maksie, czyli całkowitej hekatomby. Swoją drogą, jeżeli scenariusz z Mad Maksa miałby się spełnić, to w miarę rychło, ponieważ jakoś nie widzę steampunkowych bohaterów mknących przez pustynie bezszelestnymi Nissanami LEAF, Toyotami Prius, czy BMW i3 i walczących o dostęp do ostatniej stacji szybkiego ładowania.
Wróć, ponieważ niebezpiecznie autor odjechał w rejony, z których może nie być już powrotu. Czemu zatem oglądałem te filmiki? Ponieważ wiem, że patrzę na ostatnie podrygi motoryzacji z widlastymi silnikami V8. Patrzę trochę jak na pożegnalny występ Michaela Jordana w barwach Chicago czy ostatnie kółko kręcone na motocyklu przez Valentino Rossiego (chociaż to jeszcze nie nastąpiło). O ile i Jordana, i Rossiego lubię, a nawet mogę uznać się za ich ‒ co prawda nie ortodoksyjnego, ale jednak ‒ fana, o tyle jakoś muskularne samochody nigdy nie były mi bliskie. Mają trzy elementy, które są niesamowite i po których będę płakał jak dziecko, jeżeli znikną: Najpiękniejszy na świecie dźwięk generowany z silnika i układu wydechowego, najpiękniejszą na świecie stylistykę i najpiękniejsze na świecie nazwy poszczególnych modeli. Przykłady? Proszę bardzo: Pontiac GTO, Dodge Charger, Chevrolet Camaro, Ford Mustang, Shelby Cobra, Dodge Viper, Corvette czy wreszcie mój ulubiony ‒ Plymouth Barracuda. Kiedy masz taki samochód, to nic innego nie ma znaczenia. To, jaką masz pracę, jak wyglądasz i kim jesteś. Kiedy prowadzisz Barracudę, jesteś najważniejszym człowiekiem na świecie. Masz gdzieś, że pali całe kopalne paliwo świata, kierownicę ma tylko ze względów homologacyjnych, a z ośmiu litrów pojemności udało się uzyskać całe 70 KM. Nie liczy się to, że samochód jest dłuższy niż skład TLK Oscypek z Zakopanego do Warszawy (Nie, nie wymyśliłem tej nazwy), a we wnętrzu oferuje tyle miejsca co średniej wielkości jajko kurzemu embrionowi. To nie ma znaczenia. Nie ma też sensu, ale właśnie to stanowi o całym absurdalnym pięknie motoryzacji.
Wiem, że muskularne samochody poszły tą samą drogą ewolucyjną co brontozaury i nie ma już z niej odwrotu. Są jeszcze ostatnie podrygi, ale niestety, dinozaury motoryzacji, nie mam dla was dobrych wieści. Nadchodzą już ssaki (crossovery).
Jeżeli ktoś chce mi powiedzieć, że niewielkie samochodziki z mikrymi bagażnikami, plastikowymi dokładkami na błotnikach i napędem na jedną oś to jest przyszłość motoryzacji, to ja krzyczę: ewolucjo, zatrzymaj się. Marketingowcy wmawiają nam, że chcemy jeździć właśnie takimi autami, które mają wszystko wyliczone co do sekundy, milimetra i dziesiątej części litra. Samochodami zaprojektowanymi przez księgowych, technokratów i jednego hipisa bez prawa jazdy (Pontiac Aztec). Że plastikowe dodatki i spoty reklamowe z surferami sprawią, że tym samochodem zdobędziemy równiny Patagonii, w weekend korzystając z zawrotnej mocy 110 KM, a w tygodniu będziemy nim w garniturze jeździć do pracy i uzdrawiać środowisko za pomocą trzycylindrowego silnika. Wmawiają nam, że nie chcemy Barracudy, a chcemy Qasqhaia.
Przestańmy traktować współczesne samochody jak laptopy i smartfony i patrzeć na nie przez pryzmat użyteczności. Motoryzacja to piękna dziedzina z pogranicza nauki i magii. Koń w galopie, kobieta w tańcu i żaglowiec pod pełnymi żaglami to synonimy piękna, ale czy zatankowany do pełna wymarzony samochód, nawet jeżeli jest to Pontiac Aztec, nie jest synonimem wolności? Dla mnie jest. Tej prawdziwej wolności, a nie tej z folderów reklamowych koncernów motoryzacyjnych. Niech żyje V8.
Na zakończenie mam dobrą wiadomość dla tych, którzy uwielbiają jeździć przed siebie i czerpać przyjemność z jazdy. Wykonawca oddał kolejny, liczący 20 km, odcinek drogi S5 z Wrocławia do Poznania. Całość inwestycji ma być oddana do użytku na Euro 2012, czyli pięć lat temu. Wykonawca nie przewiduje opóźnień.
Tomasz Siwiński