Kiedy na ringu czy oktagonie – popularnej klatce – stanie naprzeciw siebie dwójka rywali, to kilka minut, podzielone najczęściej na trzy rundy, okładania się po czym tylko regulamin precyzuje, powinno być ucztą. Powinno być, bo każdy z zawodników od wielu lat robi wszystko, aby uderzać, nokautować, blokować, poddawać, zakładać dźwignie, kopać lepiej niż rywal. Te kilka minut to efekt wieloletnich treningów, wyrzeczeń i poświęceń. Można do sportów walki mieć stosunek różny, ale mamy do czynienia ze sportowcami.
Nawet kiedy spojrzymy na popularny w Stanach wrestling, gdzie dominującą rolę ma starannie wyreżyserowany spektakl, nie możemy powiedzieć, że nie mamy do czynienia ze sportowcami. Tymczasem kiedy do wypełnionej po brzegi hali wchodzi dwójka patocelebrytów i ku uciesze małoletniej widowni mającej zamożnych rodziców obrażają się i starają uderzać, myśląc już o zarobionych milionach (to nie przenośnia), jest mi niedobrze. Nie ma to nic wspólnego ze sportem. Podobnie jak e-sport, czyli sport rozgrywany w Internecie, czyli nic innego jak granie w gry. Nie jestem aż takim nerdem, żeby hejtować gry komputerowe; serce wciąż bije mi szybciej na myśl o wspomnieniu przyklejania na ślinę joystika czy całkowitego bezruchu podczas wgrywania gry z kasety. Pamiętam podkradane tacie z puszki 20-złotówki (takie były monety), żeby uciec na automaty i bić rekordy w Galagę. To wszystko jest OK, ale do jasnej cholery nigdy nie przyszło mi do głowy myśleć o sobie jako o sportowcu.
Wiem, działając niemal całe zawodowe życie w branży B2B, że mnie grającego w River Raid oglądał co najwyżej kolega i czasami mama, a to dosyć mizerna grupa docelowa dla potencjalnych reklamodawców; natomiast grający w… Simsy (?) kolesie, jeżeli ich ogląda kilkaset tysięcy osób na świecie, od razu stają się doskonałym nośnikiem reklamowym. Podobnie z wypchanymi silikonem instagramerkami, które, ku mojej rozpaczy, mają dziesiątki tysięcy folowersów, przez co reklamodawcy chcą płacić za to, że dwa pustaki tarmoszą się za kudły (uprzedzam atakujących o seksizm, zarówno silikon, pustaki i kudły mogą w równej mierze dotyczyć kobiet, jak i kolesi). Tak wygląda teraz świat: postawiony na głowie, przeniesiony do Internetu.
Tak wyglądają teraz targi motoryzacyjne w Genewie. W poprzednich marcach, tych minionych kilkadziesiąt, kilkanaście, a nawet kilka lat temu, Genewa żyła motoryzacją. Pachniała samochodami, oddychała nimi, była nie stolicą motoryzacyjnego świata, ona była motoryzacją. Przewożone w skrajnie zabezpieczonych ciężarówkach modele premierowe i koncepcyjne, zmieniające szpilki na trampki, a suknie na dresy modelki i hostessy, które dzień przed oficjalnym startem dni prasowych ćwiczyły zaplanowane pokazy. Do znudzenia sprawdzający plątaninę kabli przedstawiciele ekip realizatorskich, którzy zdawali się nie dawać wiary ósmej próbie, jakby tylko ta udana dziewiąta mogła dać pewność, że następnego dnia wszystko będzie dobrze. Wypełniane napojami lodówki na stoiskach partnerów, litry plaku starannie wmasowywane w opony, po raz kolejny przecierane szyby. Dla mnie całą istotą genewskich targów było wszystko to, co przed, co po, co trochę z boku. To, co działo się za kulisami wielkich premier. Jak prezesi Lamborghini, VW, Pirelli czy Mercedesa po raz kolejny trenowali swoje wystąpienia.
Same premiery też były wspaniałe, setki, tysiące osób, wystarczyło iść godzinę za oficjalnym terminarzem. Nowe, piękne samochody, które z równym zainteresowaniem oglądali dziennikarze, jak i przedstawiciele konkurencji. Szepty unoszące się w halach Expo, z których dało się wyłapać, co zrobiło największe wrażenie, czyj koncept jest najbardziej futurystyczny. Przeszkadzający w spokojnym zrobieniu zdjęć chińscy inżynierowie z suwmiarką, cyrklem, ekierką (nie, to nie żarty) mierzący parametry pokazywanych samochodów.
W tym roku w Genewie z dobrze nam znanych marek jest Renault i Dacia, obie marki z premierami. I wiecie co, po prostu zasłużyli na to, że im się chciało, że mieli odwagę utyskującym księgowym na koszty wystawienia powiedzieć: a weź już, siedź cicho, i tak się wystawimy.
Ja to szanuję!
Tomasz Siwiński