Nie przepadam za wszechobecnym językiem angielskim, który uważam za gatunek obcy i wyjątkowo inwazyjny. Nie ma we współczesnych samochodach i sztuce użytkowej wzornictwa, jest design. Rozmnaża się i panoszy niezwykle szybko kosztem naszych rodzimych czasowników, rzeczowników, jakże przepięknych imiesłowów. Coraz rzadziej spotykamy przydawki, orzeczenie czy okoliczniki. Znaki diakrytyczne, jako wymagające naciśnięcia jednocześnie dwóch klawiszy na komputerze, także odchodzą do językowego zapomnienia. Możemy godzinami oglądać śpiącego kota wtulonego w gęś czy jeżdżącą (jezdzaca – pisownia współczesna) na deskorolce papugę – to nie jest strata czasu, ale naciśnięcie na klawiaturze jednocześnie dwóch klawiszy… To czyste marnotrawstwo. Wielkie litery, dotknięte tą samą zarazą konieczności naciśnięcia dwóch klawiszy jednocześnie, stały się także gatunkiem zagrożonym. Chociaż tutaj zaobserwowałem zjawisko transmisji wirusa na inne wyrazy. Możemy napisać: ciebie, was, europejczyk, mazowsze, ale kiedy mamy napisać w stosunku do kogoś, od kogo zależą nasze wakacje, miejsca na kompromisy nie ma. Klient, a nawet KLIENT. Ten, wiadomo, jak mówi przysłowie to nie kto inny, tylko nasz pan, a może Pan. Dla niektórych nawet PAN, ale to może się kojarzyć z Polską Akademią Nauk. Jest więc Klient, czyli osoba, która coś od nas kupi. Kiedy mamy perspektywę spotkania klienta, możemy zrobić tylko jedną rzecz, mianowicie wyjść naprzeciw jego potrzebom. Broń Cię, Panie Boże, czekać na niego. Nie. Zakładamy palto, jesionkę czy prochowiec i czym prędzej wychodzimy naprzeciw, ale nie naprzeciw jemu, tylko jego potrzebom. Wystarczy wejść na stronę internetową jakiegokolwiek importera. Najpierw, żeby tam wejść, musimy odblokować wszelkie formy reklam, a następnie zezwolić wszystkim systemom i instytucjom na to, żeby pozyskali nasze dane. Spokojnie, pozyskują je tylko po to, żeby je chronić. Kiedy już napasiemy internetowe systemy odpowiedziami: tak, zgadzam się, wciąż nie możemy spokojnie sprawdzić sobie np. oferty czy cennika. Od razu wyskakują nam okna z informacją, że konsultant w ciągu 20 sekund skontaktuje się z Tobą. Nie dziwmy się, przecież przed chwilą żeśmy się na to wszystko zgodzili. Tylko ja nie bardzo chcę, bo ja tylko… nie ma mowy, on już do ciebie dzwoni albo pisze na czacie, posyła maila (a fuj) z ofertą. Zanim się obejrzysz, już jesteś przekierowany na stronę lokalnego dealera i masz uruchomioną procedurę jazdy testowej. Ja tylko chciałem… to nieistotne. Nie wiesz, czego chciałeś, a chciałeś odebrać telefon, który właśnie dzwoni, bo już cała marketingowa maszyna ruszyła. Kiedy jakimś cudem doszedłeś np. do cennika, wciąż nie będzie z górki. Nawet gdybyś pisał, siedząc na górze gotówki, od razu zaproponują Ci najlepszą możliwą formę finansowania. Tak naprawdę nie chcesz zorientować się, ile kosztuje nowy model, chcesz znać wysokość raty leasingowej przy zerowej wpłacie własnej i poznać szczegóły ubezpieczenia. Nasz konsultant skontaktuje się z tobą w ciągu… Nawet nie wiesz, kiedy z potencjalnego klienta stałeś się leadem, czyli potencjalnym klientem. Jeżeli jakimś cudem uda się wyjść ze strony, upewniając system po wielokroć, że tak, jesteś tego pewien i nie wziąć samochodu w leasing, wygrałeś tylko pierwszą potyczkę. Wtedy dopiero zaczyna się gra. Obojętnie jakiej strony byś nie chciał otworzyć, o czym przeczytać, co zobaczyć, zawsze już będzie ci towarzyszył produkt, który oglądałeś (ogladales). Tę sytuację, kiedy czujesz się leadem, można określić jako win-win, kiedy jednak czujesz się leadem, ani nawet klientem, do zobrazowania może posłużyć piękny cytat, na jaki wpadłem w odniesieniu do sytuacji dotyczącej negocjacji polskiego rządu z Czechami w sprawie kopalni Turów: Ponieśliśmy spektakularny sukces.
Felieton miał być o czymś innym, ale z tą myślą Państwa zostawię. Zastanawialiście się kiedyś, jak to jest ze spalaniem w samochodach wtyczkowych? Zerkamy sobie na stronę www do katalogu (oczywiście kupując ten samochód, bo to jedyne rozwiązanie) i tam w rubryce spalanie (żeby do niej dotrzeć, musimy kupić także domową ładowarkę) widzimy, że według normy WLTP taki model spala 2,5 litra paliwa na 100 km. Jakże wspaniale, czyli pokonując trasę Wrocław – Gdańsk na dystansie 500 km zużyjemy zaledwie 12,5 litrów paliwa. Tylko czy aby na pewno? Czy pierwsze 100 km, kiedy mamy naładowaną baterię, kosztuje nas tyle samo, co każda następna setka? Na koniec językowa klamra, bo skoro można określić auta plug-in jako wtyczkowe, a ja chciałbym się zabawić słowem, to jak nazwać auta plug-out (skojarzenie z plagą nie było intencjonalne)?
Tomasz Siwiński