Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Trends

Szkoda… całkowita

Kiedyś zupa błyskawiczna wyglądała tak: potrzebna była babcia, która sama sobie wyhodowała składniki na zupę. Czasami tylko te warzywne, a czasami nawet te mięsne. Pamiętam, a zaawansowany wiekiem nie jestem, że jeszcze moja babcia mięsny wkład do zupy (obecnie to ta niewielka saszetka z tłuszczem niewiadomego pochodzenia) trzymała w ogrodzie, a dziadek mordował w piwnicy. Wystarczyło złapać kurę, zabić, oskubać, oprawić, poporcjować. Warzywa zasadzić, podlewać i w odpowiednim czasie, najlepiej zsynchronizowanym z chowem drobiu, wyrwać i przynieść z ogrodu do domu. Jeżeli babcia nie była wyposażona we wszystkie składniki, wtedy brała portmonetkę (nigdy portfel) i szła osobiście bądź szła „dziadkiem” po brakujące warzywa, drób, cokolwiek na najbliższe targowisko. Tam u jednego kupowała ziemniaki, u kogo innego zieleninę, a jeszcze gdzie indziej cokolwiek innego. Chwilę później zupa była gotowa.

Potem nastąpił cywilizacyjny przeskok. Ludzie coraz rzadziej hodowali drób, czy uprawiali warzywa, więc niemal wszystko trzeba było kupić na targu, a w portmonetce wciąż szeleściły banknoty i pobrzękiwały monety o jakiejkolwiek sile nabywczej. Potem zniknęły targowiska, a zamiast kilku odmian ziemniaków pojawiły się topinambur i bataty. Zamiast banknotów pojawiły się karty, a gotowe zestawy warzyw na zupę zamknięto w plastikowych opakowaniach. Buliony najpierw powędrowały w kosteczki, a potem w słoiczki. Warzywa zaczęto sprzedawać nie tylko czyste, ale nawet już obrane i pokrojone, a można je kupić w każdym sklepie pewnej sieci, która niedawno odebrała kolejną partię Yarisów. Wszystko stało się instant: szybsze, gotowe, błyskawiczne. Do tego stopnia, że ostatnio będąc na targowisku – nie takim jak kiedyś, tylko modnym z przedrostkiem eco – nie mogłem za sok pomidorowy zapłacić ani gotówką, ani kartą; nawet blikiem, zegarkiem, telefonem czy spojrzeniem. Musiałem zamontować aplikację, z niej, patrząc w oczy sprzedawczyni, zamówić soki, zaznaczyć dostawę i odbiór własny i dopiero mogłem odebrać towar. Wiem, to wszystko, żeby pozyskać moje dane jako osoby, która będzie zamawiała sobie soki do domu, redakcji czy gdziekolwiek. Nawet zostałem poproszony o ocenę aplikacji, nic to, że w niedzielny poranek.

Zamówiłem także trzy sztuki odzieży, chociaż – jeżeli już – kupuję w sklepach stacjonarnych. Trzy drobne rzeczy zamówione i zapłacone na jednym zleceniu w jednym sklepie. Ba, nawet trzy niemal identyczne pary spodenek różniące się tylko kolorem. Otrzymałem oczywiście wiele powiadomień o statusie mojego zlecenia, możliwym czasie oczekiwania i o tym, że przesyłka może dotrzeć do trzech tygodni, ponieważ będzie realizowana z zagranicy. Pośpiechu nie miałem, więc spokojnie oczekiwałem. Po trzech tygodniach seria esemesów i maili o identycznej treści; że to już dzisiaj, że kurier, że mogę zadzwonić, że mogę zmienić, że mogę mieć maskę, a kurier może mieć wszystkie choroby świata, ale że już dzisiaj między godziną 9 a 13 będę miał moje spodenki. Przed jedenastą dzwonek, w ślad za dzwonkiem kurier, a w jego dłoniach paczka. Pan Siwiński? Tak. Proszę, dziękuję. Standardowa wymiana uprzejmości. Paczka jakaś taka niewielka jak na rozmiar oznaczony kilkoma iksami i liczbę trzech sztuk… bardziej taka większa koperta. Może ciasno zwinęli, pomyślałem. Nie. W paczce była jedna para. Następnego dnia osobną przesyłką przyszła druga para spodenek, a po weekendzie para trzecia. Jedna firma, jeden nadawca, nawet dokładnie te same spodenki. Pomyślałem wtedy, szykując w redakcji numer w dużej mierze poświęcony transportowi ostatniej mili, o tych wszystkich szlachetnych założeniach. O zeroemisyjnych samochodach, elektrycznych rowerach, dronach dostarczających paczki czy samojezdnych wozidłach, które dostarczają nam zamówione przesyłki szybko, tanio i ekologicznie. Pomyślałem, że kurier z moimi krótkimi spodenkami był u nas trzy razy i pomyślałem o mojej naiwnej babci, która skubała kurę, a teraz cały smak wszystkich skubanych kur mamy zamknięty w saszetkach, które możemy kupić w najbliższym sklepie. W tym samym momencie zadzwonił telefon i pan zapytał mnie, czy otrzymałem zamówiony sok pomidorowy. Tak, otrzymałem, bo sam go sobie odebrałem, i zapytał, czy jestem zadowolony z dostawy. Byłem. Szkoda i to całkowita, że tak niepostrzeżenie zdecydowaliśmy się na życie instant, szczelnie zapakowane w plastikowe torebki, gotowe do rozpuszczenia.

Tomasz Siwiński



Przeczytaj również
Popularne