Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

Mobilne biuro

Jakże w redakcji lubiliśmy określenie mobilne biuro. Pojawiło się przy okazji prezentacji jakiegoś modelu. Uogólnienie „jakiegoś” nie wynika z asekuracji, tylko z niewystarczającej pamięci. Strzelając, że był to Mercedes Viano bądź Volkswagen Multivan, jest niemal 99-proc. szansa, że trafię. To jeden z tych modeli określono, całkiem trafnie zresztą, mobilnym biurem. Kierowca prowadzi, a pasażer bądź pasażerowie w tylnych rzędach, zamiast cieszyć się widokami, wypracowują PKB. Nie ma nudy, jest praca, a ta, jak wiadomo, kiedy sprawia ci przyjemność pracą nie jest. Czemu cofnąłem się do czasów, kiedy był jeszcze Mercedes Viano? Otóż dlatego, że samochody te były prekursorami tego, z czym mamy obecnie do czynienia, i nie chodzi mi o nagły wysyp modeli z segmentu minivanów, to ten kona pod płotem unijnych dyrektyw. Chodzi mianowicie o przyzwyczajenie ludzi do tego, że samochód nie służy do marnowania czasu. Jesteśmy przyzwyczajani do tego, że współczesne samochody nie mają dawać nam przyjemności z jazdy, one mają nam dawać przyjemność z postoju. Czemu? Ponieważ coraz częściej będziemy zmuszeni do tego, aby w tych samochodach przebywać. Nie przebywać podczas przemieszczania, bo głównie temu samochody powinny służyć, tylko po prostu. Np. podczas ładowania. Dlatego współczesne auta mają Wi-Fi, żeby absolutnie nie marnować czasu, tylko móc w nich pracować. Dlatego możemy sobie odpalać w nich gry i poczuć się jak w obudowanej konsoli. Możemy sobie wyświetlić kominek, albo co tam chcemy, możemy wreszcie pooglądać filmy, a nawet z głośników puszczać dźwięki imitujące pierdnięcia. Możemy także wybrać głośnik zewnętrzny i tym pierdnięciem podzielić się ze światem zewnętrznym.

Podobnie jak z telefonami, które już jakiś czas temu przestały służyć do dzwonienia, a stały się urządzeniami do mobilnej rozrywki, do pracy, do marnowania czasu. I podobnie jak telefony, które co jakiś czas trzeba aktualizować, także samochody zaczynają tego wymagać. Kilka lat temu oczywiście producenci zrobili to, upatrując w tym źródła dodatkowego dochodu, wprowadzono możliwość zdalnego odblokowywania niektórych funkcji. Kupujemy auto i po jakimś czasie dochodzimy do wniosku, że jednak zbyt pochopnie zrezygnowaliśmy z grzanych fikołków, cyk, wchodzimy w samochodowym menu do sklepu, kupujemy sobie grzanie czterech liter i funkcja zostaje odblokowana, oczywiście tylko na czas, jaki opłacimy. Ten model biznesowy jednak się nie przyjął. Jeżeli klient kupuje samochód, to chce, żeby miał te funkcje, za które zapłacił. Wracając do aktualizacji samochodów, wydaje się, że zaczynamy zjadać własny ogon. Jak to bywa zawsze, aktualizacja odbywa się w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy akurat się spieszymy. Chociaż niemal zawsze wsiadając do auta, raczej jesteśmy zainteresowani tym, żeby nim jak najszybciej odjechać. Wyobraźcie sobie, że wsiadacie rano do samochodu, żeby zelżyć nieco dramaturgię, niech to nawet nie będzie dzień powszedni, a sobota. Ojciec rodziny jedzie po bułki i zakłada, że fantastycznie, bo akurat ma dodatkowe kilkanaście minut, żeby posiedzieć sobie w samochodzie i czekać, aż ten się zaktualizuje. Mój przyjaciel, motoryzacyjny entuzjasta, właściciel kilku starych aut (często z Piotrem piszę o strefach czystego transportu) ma także auto nowe, pewnej bawarskiej marki i właśnie to nowe auto tej pewnej bawarskiej marki w pewien grudniowy poranek postanowiło się zaktualizować, ale o tym za chwilę. Zanim bowiem wpadło na taki pomysł, kolega zapiął w foteliku córeczkę, żeby odwieźć do żłobka. Odwiózł, ale niemal dwie godziny później, ponieważ samochód z systemem bezramkowych drzwi nie mógł domknąć drzwi kierowcy, bo nie chciała się dociągnąć szyba. Mróz był, a i owszem, ale daleko mu było do siarczystego, ot minus 4 stopnie. Postanowił odpalić samochód, żeby ten się zagrzał, szyba domknęła, jednak powitał go komunikat, że nie odpali silnika, jeżeli wprzódy nie zamknie drzwi. Wypiął córeczkę, odprowadził do domu i czekał cierpliwie. Po godzinie szyba łaskawie się domknęła, silnik odpalił. Ponownie wsadził córkę do fotelika, wsiadł i zobaczył informację, że system się aktualizuje, co potrwa ileś minut. Mam nadzieję, że widzicie siebie w tej sytuacji. To jednak nie wszystko, kiedy już megabajty niezbędnych udogodnień zostały zainstalowane, z niemałym zaskoczeniem odkrył, że na cyfrowym wyświetlaczu nie ma obrotomierza. Co do… zaklął siarczyście. Pogrzebał w menu i nic. Okazało się, że owszem, może mieć wyświetloną informację o obrotach, ale tylko w trybie sport, którego mocno nienawidzi. Pozostało więc do wyboru, albo jechać do żłobka, patrząc na obrotomierz i klnąc na przeciągającą biegi skrzynię, albo jechać komfortowo, na próżno szukając obrotomierza.

Tymczasem z tyłu grzecznie siedziała córeczka, oglądając coś na tablecie, zapewne nieświadoma tego, że znajduje się w mobilnym biurze.

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne