Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

Zdominuj mnie, niedźwiadku

Tak się złożyło, że byłem już w moim życiu nazywany przeróżnie. I nie mówię tutaj o przezwiskach, jak chociażby niegdysiejsze – Szkielet. Teraz tkanka kostna wciąż jest w moim ciele obecna, ale pod wpływem intensywnego okresu dojrzewania i siedzącego trybu tycia, przepraszam – życia, ustąpiła ona miejsca tkance mięśniowej, którą skrywam pod lekkim woalem tkanki tłuszczowej. Ale nie o cielesności redaktora miało być. Chyba, że chcecie, no to jak..? To nie.
No więc, byłem nazywany przeróżnie. Pieszczotliwie, złowróżbnie, obraźliwie, radośnie. Zapewne każdy z Was, szanowni czytelnicy, miał – bądź ma – okresy, kiedy był np. berbeciem, mieszkańcem, katolikiem, kierowcą, uczniem, wędkarzem, zbereźnikiem, czytelnikiem, zakałą, kucharzem, dłużnikiem, podatnikiem... Ale nikt do tej pory nie nazwał mnie ELEKTORATEM i to jeszcze szanownym. Równie dobrze można powiedzieć: szanowny Toytoyu, nadciągam.
To tyle w kwestii wyborów, ponieważ w tym numerze postanowiłem zastosować budowę trójdzielną. Pierwsza dzielna część dotyczyła właśnie wyborów, a konkretnie tego, że zostałem nazwany elektoratem. Drugą część zaczyna się w momencie... Przepraszam, w celu lepszej nawigacji zbłąkanego w gąszczu metafor, przenośni, synekur i epitetów czytelnika budowę trójdzielną powinienem podkreślić akapitem.
Druga część zaczyna się w momencie, kiedy szanowny elektorat, reprezentowany przez moją osobę, postanowił udać się w podróż do Warszawy. Podróż ta nastąpi dokładnie za 5 godzin od momentu, kiedy to piszę, czyli o piątej rano. Czemu to piszę? Bo perspektywa przejechania krajową ósemką ponad 300 km, wstawszy o 4.30 rano, jest tak samo przyjemna jak wizyta w rosyjskim klubie dla homoseksualnych zapaśników recydywistów w koszulce z napisem: Zdominuj mnie, niedźwiadku.
Wszystko, co piszę przed podróżą do Warszawy, jest niczym testament, ponieważ szansa, że skoro świt wyjedzie nieoświetlony ciągnik z podporządkowanej, że pojadę tam, gdzie chce tego koleina losu, czy w końcu, że ktoś wyprzedzający na trzeciego będzie wyprzedzany na czwartego, a ja będę dokładnie naprzeciwko, jest tak duża, że droga do Warszawy jest celą śmierci, a ten felieton testamentem.
Koniec defetyzmu, a skoro jest akapit, to znaczy, że teraz pora na trzecią część trylogii, zdecydowanie najbardziej wesołą, dotyczącą mundialu. Miejsce na mundial w felietonie znalazło się z dwóch powodów. Po pierwsze, bo nie mogłem sobie odmówić przyjemności napisania o tym wydarzeniu, a po drugie dlatego, że łączy się w logiczną całość z dwiema poprzednimi. Ponieważ elektorat z części pierwszej będzie wracał z Warszawy właśnie po to, aby obejrzeć mecz. A więc są mistrzostwa, których jedyną pozytywną cechą jest – jak to się poetycko mówi – absencja naszej piłkarskiej kadry. Ale jestem fanem mistrzostw z językowego punktu widzenia. Na mistrzostwach występują pewne elementy, których nie spotkamy nigdzie indziej. Na przykład, murawa. Widzieliście kiedyś murawę gdzie indziej niż na boisku piłkarskim? A może można sobie kupić murawę w rolkach albo murawę do posiania? Nawet zwolennicy legalizacji narkotyków miękkich nigdy nie palą murawy.
A polski akcent? Na ogół pada na przedostatnią sylabę, ale nie na mistrzostwach. Tam polski akcent pada w słowackiej bramce, starając się wyłapać strzały rywali. Można powiedzieć, że pada jak mucha, przepraszam, Jan Mucha, zdaniem naszych ekspertów – jasny polski akcent. Pewnie swoją jasność zawdzięcza pięknym robinsonadom. Koniec!

Tomasz Siwiński

grzejnik

Przeczytaj również
Popularne