Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Konkurs

Uroki posiadania kablówki

Dużo piszę. Jak na średnią polską, to prawdopodobnie wyrabiam normę jakiejś niewielkiej miejscowości – Ostrołęki czy Fromborka. Piszę dużo i z pisania żyję. Też czytam dużo, bo ciężko jest pisać nie czytając. Czytam, bo czytanie inspiruje i to dzięki z pozoru błahemu przerzucaniu pokrytych robaczkami stron znam znaczenie takich słów, jak: kciuk, blezer, dominium, fikus, kufer, pensjonat, ebonit, wolność.
Bez rozumienia znaczenia większości tych słów mógłbym funkcjonować, ale wtedy nie mógłbym na łamach naszego magazynu chwalić się tym, że je znam. Do rzeczy jednak. Czytam dużo, ponieważ, po pierwsze, lubię, po drugie, nie można codziennie grać w darta, a, po trzecie, do tej pory posiadałem telewizor, do którego sygnał docierał poprzez kawałek drutu prowizorycznie umieszczonego na dachu, a szumnie nazwanego anteną. Za pomocą anteny odbierałem sygnał telewizji naziemnej rozdzielany kolejno na TVP1, TVP2 i TVP3, a także stacje komercyjne. Te ostatnie jednak nadawały w konwencji meteo: na każdej śnieżyło dokładnie tak samo. Jednak kiedy na nawracające wciąż pytanie od znajomych: widziałeś?, robiłem głupią minę i odpowiadałem: eee...nie..., gdyż okazało się, że akurat TO nie leciało na żadnym z kanałów TVP, postanowiłem dołączyć do świadomej części tego narodu i wyposażyć się w zestaw telewizji cyfrowej. Rozglądnąłem się więc wśród rynkowych ofert. Oferowano mi dekodery, które mogły robić tosty, czternaście miesięcy w roku telewizji za darmo oraz gratis do abonamentu Pagani Zondę. Wybrałem podstawową opcję, chociaż pan zawzięcie starał mi się ją rozszerzyć o wszystko, co miał. Widząc opór materii po drugiej stronie, rzutem na taśmę zaproponował pakiet programów: no, wie pan, mrużąc do tego znacząco oko. Odpowiedziałem mu równie idiotycznym zmrużeniem, posiłkując się do tego nadymaniem policzków. Taka mina w moim mimicznym repertuarze od zawsze oznaczała: tak, wiem, oczywiście, że wiem, tylko wie pan co, nie mam pojęcia!
Niestety, moje wysiłki poszły na marne i sprzedawca opacznie zrozumiał ją jako niemą akceptację pakietu: no, wie pan.
– To ja dopisuję, pakiecik...
– Jaki pakiecik? – przerwałem mu stanowczo.
– No...wie pan.
– Nie wiem!
Nie ustępował jednak.
– No, wie pan, takie programy, no... dla mężczyzn.
– Motoryzacyjne! – powiedziałem triumfalnie, chwaląc sam siebie w myślach za zdolność logicznego myślenia.
– Też. Motoryzacyjne też – powiedział lekko zrezygnowany i nie starając się mnie przekonać, że chodziło mu o zwykłe porno, dopisał do umowy rozszerzony pakiet.
Jako właściciel pakietu zawierającego około 35 tysięcy kanałów udałem się do domu, żeby OGLĄDAĆ.
Każdy, kto tak jak ja zacofany nie był i w popularną kablówkę zaopatrzył się był wcześniej, doskonale wie, co nastąpiło później. Po kilkudniowej euforii i oglądaniu wszystkiego na wszystkich kanałach, co w efekcie owocuje tym, że na żadnym nie zobaczy się nic, wybrałem sobie dwa ulubione. I żaden z nich nie był kanałem no, wie pan.
Pierwszy oglądałem, bo pokazują tam zawody w darta, a drugi, bo pokazują tam pewien magazyn motoryzacyjny, o którym trochę zapomniałem, a który przed laty bardzo lubiłem – Top Gear.
Teraz, z perspektywy trzech miesięcy, mogę śmiało powiedzieć: nadal piszę, nadal czytam, może nawet więcej niż czytałem, i jestem sam sobie bardzo wdzięczny za decyzję o zakupie telewizji cyfrowej. Ponieważ dopiero teraz, oglądając program motoryzacyjny robiony na takim poziomie, ale bez zadęcia, przypomniałem sobie, czemu kocham motoryzację i samochody.
Bo po prostu są fajne. Kolorowe, ryczą, jeżdżą i można na nie podrywać dziewczyny. Można o nich mówić i pisać ciekawie i naprawdę tym żyć. Piszę do Was o tym, ponieważ wiem, że wśród czytelników „Fleeta” są ludzie, którzy naprawdę tym żyją i kochają samochody. A zresztą: no, wie pan.

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne