Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

Trening czyni miszcza

Mistrz jest jeden, miszczów może być wielu. Tym razem będzie motoryzacyjnie, bo przecież nasz miesięcznik można zakwalifikować do szerokiego podzbioru prasy motoryzacyjnej. Udałem się do szkoły. Nie chodzi mi o studia podyplomowe, studia licencjackie, magisterskie czy doktoranckie. Dwa z wymienionych szczeble edukacji przeszedłem, tylko dlatego, że szczęśliwie wstrzeliłem się w dwuletnią lukę, kiedy królowa wszystkich nauk nie obowiązywała na maturze. Gdybym nieszczęśliwie urodził się dwa lata wcześniej lub dwa lata później, o wykształceniu tzw. wyższym mógłbym zapomnieć. Matematyka jest dla mnie tym, czym katalizator dla silnika – czymś całkowicie zbędnym, co irytuje, zabiera całą radość, ale trzeba to (u) mieć, bo ktoś tak kazał, bo może się do czegoś przydać.
Jak dotąd, matematyka nie była mi potrzebna, a w razie nagłego przypadku, mam dostęp do matematyków. Postanowiłem się zatem szkolić nie teoretycznie, tylko praktycznie. Też nie chodzi o kursy gotowania, fotografii, krav magi czy jogi. Postanowiłem pójść na drugi stopień doskonalenia techniki jazdy w Szkole Jazdy Subaru. Zebrała się nas spora ekipa, bo 11 samochodów i jedno Porsche. Jegomość w Porsche postanowił podpiąć się do naszej grupy, ponieważ wiadomo, zawsze lepiej uczyć się i komuś sprawić niezłe lanie na torze (objechać), niż robić w pojedynkę kółka. Tym bardziej że jegomość, wyglądający jak kielecki Sean Connery, był całkowicie przekonany o swojej przewadze sprzętowej, a także, a może nawet przede wszystkim, o swoich nadludzkich umiejętnościach w prowadzeniu pojazdu. Agent 41 (kierunkowy do Kielc) dał się jednak polubić, kiedy wypchnął nas z kolejki po długopis do wpisania się na listę. Cóż, pomyśleliśmy z kolegą Arkiem, może tak mu się na tor w Miedzianej Górze spieszy, coby nas wcześniej zacząć upokarzać (karcić). Okazało się, że nie, bo wyjazd jest wspólny. Zanim odpaliliśmy samochody, jeszcze pozbycie się wszelkich luźnych przedmiotów z bagażnika, żeby podczas prędkich przejazdów nie skupiać się na turlającej się w bagażniku butelce. Wyłożyliśmy wszystko, zasiadamy za sterami, a tu widzimy, że przedstawiciel kieleckiego wywiadu nerwowo biega z rozwichrzonym płowym włosem. Wysiedliśmy, żeby lepszą perspektywę na atletę mieć, bo z racji faktu, że my pierwszy raz na drugim stopniu, to woleliśmy się zorientować, jaki jest rytuał, żeby nie wyjść na ignorantów. Biegał więc w opętańczym szale to w jedną, to w drugą stronę. Atmosfera podniecenia także nam się udzieliła i postanowiliśmy dołączyć do tego opętańczego chocholego tańca, odbywającego się w depo. Patrzymy, a kielecki Sean owija sobie czymś nadgarstek, przymierza rękawiczki, podłącza na dachu swojego Porsche jakieś piekielne urządzenia. Kiedy był na przeciwległej prostej, zerknęliśmy do wnętrza jego samochodu, a tam na kierownicy ordynarną taśmą klejącą przytwierdzony jakiś znak runiczny. Jakby boskie wszystkowidzące oko. Zjeżył nam się włos na ciele, bo doszło do nas, że gdzie my, samochodami prosto z drogi, tutaj, między zawodowców. Okazało się, że ów pogański znak, który w miniankiecie przeprowadzonej między mną i Arkiem uznaliśmy za Oko Perkuna, to nic innego jak przypomnienie, żeby patrzeć przed siebie.
W końcu, na elektrycznych nogach od stresu, wjeżdżamy na tor. Instruktor przez krótkofalówkę instruuje, co i jak mamy pokonać. Dobra, myślimy, byleby samochód kieleckiego Bonda, przygotowany zapewne przez kieleckiego Q, był nie bezpośrednio za nami i nie bezpośrednio przed nami. Ruszamy. Szybka partia, ostry łuk. Opony nie trzymają, bo zimne, ale spokojnie, dociążenie przodu i Subaru się przykleja. Potem szykana w małą pętlę z przycięciem i wyjście do szybkiego zacieśniającego się slalomu. Wyrzuca samochód, ale odpuszczenie gazu i auto wraca. Przez krótkofalówkę słyszę: – Nie przeszkadzaj mu skręcać! Dobrze, pomyślałem. Kończymy pętlę zlani potem, bo to i temperatura odpowiednia, i emocje duże. Patrzymy, a Sean i Porsche na slalomie stoją, tylko tam, gdzie Porsche zwyczajowo winno mieć przód, ma tył i odwrotnie. Może go wyniosło, pomyśleliśmy. Szybko okazało się, że nie. Że umiejętności agenta w prowadzeniu samochodu były takie same jak umiejętności jego fryzjera, czyli znikome. Wysiadł więc i, szukając winnego swoich błędów, zaczął mierzyć temperaturę ogumienia. Kiedy ruszał i instruktor puszczał następny samochód, wydawało się, że w rozsądnej odległości, ten w połowie próby był już na zderzaku Porsche. Kiedy dojechał do końca próby, zażądał mierzenia czasu, bo to, że ktoś go dogonił, nie oznaczało według niego, że był szybszy. Cóż, nie generalizując, kierowcy Porsche zawsze są najszybsi, ale dobrze, że ten przynajmniej chciał się szkolić, bo ćwiczenie czyni miszczem.

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne