Któż z nas nie chciałby być postrzegany przez innych jako miły i sympatyczny. Znaczy, patrząc na niektórych ludzi, mam wrażenie, że na pewno nie chcą za takich być uważani. Jednak zdecydowana większość populacji chciałaby, aby w stosunku do nich używać określeń miły i sympatyczny. Jednak w pewnych okolicznościach te przymiotniki mogą stać się bardzo obraźliwe. Wyobraźmy sobie sytuację, że w towarzystwie – normalnym towarzystwie, a nie Towarzystwie – ktoś przedstawia nową dziewczynę. Proszę mnie nie posądzać o seksizm, ale wiem, jak wyglądają takie rozmowy z perspektywy mężczyzn. Zapewne, kiedy dziewczyna przedstawia nowego chłopaka, sytuacja wygląda podobnie. Przedstawia nam zatem nową dziewczynę. Wcześniej dużo o niej mówił, ponieważ już kilka razy nie poszedł z nami na mecz, odmówił grilla, przestały go pociągać samochody w stopniu, jaki miało to miejsce do tej pory. Widać, że coś się dzieje, czyli zaczął się proces chemicznej kastracji. Feromony robią swoje. Kiedy już po tych kilku tygodniach – czasami dniach bądź miesiącach, objawy przebiegają różnie – nadchodzi wreszcie długo wyczekiwany przez wszystkich moment okazania, wszystkim towarzyszy podniecenie. Jaka jest? Sądząc z opisów, to zapewne zeszła wprost z kartek kalendarza Pirelli. Pewnie była lipcem, bo w letnich miesiącach zawsze są najlepsze dziewczyny. Spotykacie się wszyscy na wymuszonym luzie, ponieważ stres jest niesamowity. Przeczesujecie wzrokiem pogrążoną w półmroku salę w poszukiwaniu lipca. Nie ma. Nie tylko lipca, ale nie ma jeszcze tej Nowej. Siadacie i czekacie w spokoju. Wiadomo, buduje się napięcie. Nagle otwierają się drzwi i wchodzą. On, wiadomo. Ale ona… Wyobrażacie sobie, że właśnie skończyła, ubrana tylko w kombinezon, naprawiać Camaro które ma w garażu, chociaż nie musi tego robić, bo jest bardzo bogata z domu.
Zaraz, zaraz. Miał być lipiec Pirelli, a u boku waszego kumpla jest listopad i co najwyżej Dębica. Wszystko, co następuje dalej, jest już całkowicie nieistotne, ponieważ ten obraz będziecie mieli utrwalony już po wsze czasy.
Teraz nadchodzi moment, aby opisywać nową osobę znajomym, którzy nie mieli okazji być na okazaniu. I co wtedy? Wtedy używacie tych najgorszych określeń z możliwych, które funkcjonują w języku. – No, powiem ci, że jest miła i bardzo sympatyczna. Wszystko jest już jasne. Nie trzeba kwiecistych opisów, porównań. Niczego już nie trzeba. Miła i sympatyczna załatwia sprawę.
Ostatnio zauważyłem korelację biznesową z opisanym powyżej zjawiskiem. Biznesowym odpowiednikiem miłej i sympatycznej jest określenie – stabilnie.
Jeżeli otrzymuję informację prasową, w której pojawia się określenie stabilnie, wiadomo już, że sytuacja firmy jest kryzysowa. Jeżeli występuje fraza stabilny wzrost, oznacza to, że jest niesamowicie kiepsko, a widmo bankructwa gdzieś tam prześwituje. Określenie wzrost oznacza, że jest źle, ale inni mają gorzej. Kiedy naprawdę udało się wyjść na zero, wtedy należy się spodziewać określenia rekordowy wzrost.
Tak więc, siedząc w barze, spodziewaliście się, że wejdzie do lokalu rekordowy wzrost, no, może chociaż wzrost, a weszła zwykła, prozaiczna stabilność.
Teraz pewnie następuje autorefleksja. Niektórzy są bezkrytyczni, inni raczej podchodzą do siebie z większym dystansem. Otwieracie w głowach szufladki, starając się sobie przypomnieć, kiedy i w jakich okolicznościach ktoś nazwał was miłym i sympatycznym. Może teściowa, może znajomi.
Widzicie, szanowni czytelnicy. Ja akurat jestem pozbawiony takiego dylematu, ponieważ wiem doskonale, kto i w jakich okolicznościach nazwał mnie miłym. Byłem to ja sam. Będąc na siłowni, strasznie psioczyłem na ćwiczenia, które musiałem wykonywać. W końcu nie wytrzymałem i ostro zaoponowałem, kiedy widziałem, że na sztandze lądują kolejne ciężary, że nie jestem kulturystą, tylko miłym grubaskiem. Pani, którą dosyć dobrze znałem ze wspólnych ćwiczeń, bez zająknięcia mówi: – Grubaskiem to nawet nie, ale miły to jesteś na pewno. Auć. Zabolało.
Tomasz Siwiński