Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Trends

Przystojność

Cieszyć się czy smucić mi wypada, doprawdy nie wiem. Sprawa nie jest błaha, przynajmniej dla dużej części społeczeństwa, a dla mnie jest. Chodzi bowiem o kwestię, która w ostatnich latach urosła do rangi religii. Urodę i kult ciała. Nie wiem doprawdy, czy już wcześniej nie pastwiłem się odrobinę nad tym tematem, ale goryczy, jadu i sarkazmu mam w bród.
Co zainspirowało mnie do poruszenia tego ważkiego tematu?
Jak zapewne większość z was wie, z reguły trzecią stronę naszego magazynu zdobi moje piękne zdjęcie. Nie, nie popadam w bufonadę. Proszę zwrócić uwagę na szyk. Nie piękny ja na zdjęciu, ale piękne zdjęcie brzydkiego mnie. O tym, że zdjęcie faktycznie jest dobre, świadczą dwie rzeczy. Pierwszą jest osoba pani fotograf, a drugą fakt, że ja na zdjęciu i ja nie na zdjęciu to dwie różne osoby. Mam na to dowody. Kiedy widzą mnie po raz pierwszy w trójwymiarze, znając mnie wcześniej z wersji papierowej, to dzieją się dopiero cyrki. Ignorują mnie, wyzywają od uzurpatorów, proszą mnie, żebym przyprowadził przystojniejszego i szczuplejszego brata Tomka, który jest naczelnym. Niektórzy przykładają mi do twarzy zdjęcie, porównują, po czym z niedowierzaniem kiwają głową.
– To ja – mówię – poważnie. Ja tu i teraz to ten sam ja z gazety. Pół biedy, kiedy staram się im to tłumaczyć, będąc ubrany w garnitur. Wtedy nie jest prosto, ale odrobinę łatwiej. Ale jeżeli ubrany jestem normalnie – zapomnij. Umarł w butach.
Ostateczny dowód był, kiedy rozmawiały, a wiem to z pewnego źródła, dwie osoby płci pięknej, patrząc na wydanie naszego miesięcznika. Jedna z nich widziała mnie wcześniej na żywo, druga nie. Dialog wyglądał tak:
Osoba druga: – Ty, nawet przystojny koleś.
Osoba pierwsza: – Ha, ha, ha.
Nie mam za złe takiej reakcji, bo jestem świadom wyraźnych dysproporcji występujących między mną a efektem końcowym kunsztu fotograficznego. Chciałem tylko pokazać, że nie jest istotne, czy mam poczucie humoru, jakiekolwiek wykształcenie, pasję, dar opowiadania. Ważne jest, że jestem ładny, a w obecnych czasach oznacza to fit.
Teraz mi się dostanie, ale zakładam, że nie od wszystkich, ponieważ ci, których będę krytykował, zapewne albo biegną, albo konają po biegu, albo startują w maratonie, w triathlonie, w ironmanie. Nie chodzi o to, że ja jestem bydlęciem kanapowym, że wyznaję, chociaż wyznaję, zasadę, że prawdziwy dżentelmen nigdy nie chodzi piechotą tam, gdzie może dojechać. Lubię ruch, sport (nie tylko oglądać). Nie brałem zwolnień z zajęć wychowania fizycznego, nawet chodziłem na zajęcia dodatkowe. Uprawiam sporty, jakie mogę uprawiać, będąc ograniczonym przez własne ciało. Co prawda, będąc uczciwym wobec czytelników i samego siebie, nie zaprzeczam, że proporcje sportów potliwych do sportów barowych ostatnio są ze zdecydowaną korzyścią dla tych drugich, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że po darcie naprawdę można mieć zakwasy. Jednak nie wyeliminowałem ze swojego życia koszykówki, siatkówki, badmintona czy pływania. Dyszę, sapię, rzężę, ale jakoś staram się ruszać. Jednak jestem daleki od tego, aby zakupić sobie wyczynowe trampki do maratonu za 900 zł, termoizolacyjną odzież i stawić się na starcie maratonu. A, niestety, widzę – i to zarówno po moich znajomych, jak i po innych ludziach, że – chociaż ich sportowe ambicje i duch rywalizacji także więzione są w ciałach predestynowanych bardziej do sumo niż maratonu – oni teraz będą biegać! I super, ale czemu od razu 42 km? Bo jak przebiegną mniej, to wstyd wrzucić na portal społecznościowy? Bo spalone kalorie robią wrażenie dopiero po przekroczeniu 1500? Bo splendor spadnie na tego, kto pochwali się najmniej kalorycznymi otrębami i jogurtem niezawierającym nie tylko tłuszczu, ale nawet wody?
To tak, jakbym od razu po zrobieniu prawa jazdy kupił sobie Citroëna DS3 WRC, kombinezon, kask i stanął na starcie rajdu Monte Carlo.
Stoję ostatnio przed wrocławskim lokalem „U Augusta”, zresztą zaprzyjaźnionym, ponieważ ktoś spragniony wieści z branży zawsze znajdzie tam kilka numerów „Fleeta”. Stoję, bo akurat przerwa w wycieńczającej rozgrywce w darta. Wtem mój znajomy przedstawia mi postać dotąd mi nieznaną. Pchany dobrym wychowaniem przedstawiam się i nawiązujemy rozmowę. Postać, o sporej nadwadze i nikczemnym wzroście, w drugiej minucie rozmowy, patrząc mi głęboko w oczy, mówi: – w czerwcu startuję w Karkonoszach w triathlonie. O, mówię ja, nawet nie udając zdziwienia, tylko dziwiąc się szczerze.
No – dumnie odpowiada postać – tylko mam niewiele czasu, żeby nauczyć się pływać.

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne