Mój przyjaciel miał ostatnio przygodę, chociaż próżno w niej szukać elementów piątej części Indiany Jonesa. Trafniejszym określeniem byłby zwrot – sytuację. Miał więc sytuację drogową.
Nie jechał do pracy, z pracy, na zakupy. Należy do tej ginącej już grupy ludzi, którzy czasami jeżdżą dla przyjemności. Tak, tacy ludzie istnieją i istnieli, zanim ceny ropy osiągnęły poziom kilograma pietruszki w hurcie. Więc przyjaciel jechał przed siebie. Jest to osoba skromna, pracowita, pomocna, zacna i serdeczna. Ma też jakieś wady, ale jest po prostu porządnym facetem. Jechał paliwożernym, niesamowicie głośnym, niebieskim samochodem ze złotymi kołami i z wielką, ordynarną jak posłanka Pawłowicz lotką. Przyznaję, określenie go jako osoby skromnej lub, jak sam siebie określa, działającej z cienia, kłóci się z wizerunkiem samochodu, jaki ma. Widać, nie zawsze jesteś tym, czym jeździsz. Nadmienię tylko, że jest to samochód niemal nowy, a w realiach polsko-handlarsko-taksówkarskich fabrycznie nowy, gdyż trzyletni.
Jechał więc pojeździć sobie dla przyjemności swoim samochodem, który był jego marzeniem, jakie w efekcie udało się spełnić. Tak się złożyło, że na drodze dwupasmowej w centrum Wrocławia spotkał innego uczestnika ruchu drogowego. Nie jest to specjalnie trudne, ponieważ Wrocław jest najbardziej zakorkowanym miastem w Polsce, a ulica, na której był przyjaciel, najbardziej zakorkowaną ulicą w kraju (to prawda i nieprawda, bo autorzy badania nie byli chyba w Łodzi, Warszawie, Krakowie i Poznaniu). W każdym razie los sprawił, że stanęli obok siebie w swoich maszynach. Przyjaciel i uczestniczka ruchu drogowego. Jak, wprawny czytelniku, spostrzegłeś, uczestniczka. Trudno wyobrazić sobie więcej różnic, a nie powiedziałem jeszcze, czym ta pani jechała. BMW i3.
Nie jestem do końca obiektywny, bo znam sytuację z jednej strony, czyli tylko z relacji kolegi. Podobno obdarzyli się tak nienawistnym spojrzeniem, że: „tulipany zwijały swe czasze karmazynowych płatków, a pąki jabłoni czerniały skute nienawistnym przymrozkiem”.
Mówiąc językiem ulicy, patrzył on na nią i ona na niego i, tak patrząc, nienawidzili swoich pojazdów najbardziej na świecie. Może nawet między nimi, gdyby nie dzieliła ich metalowa stal karoserii, rozpaliłoby się uczucie gorące i prawdziwe (żono mojego przyjaciela, wiesz, że to literacka fikcja). Tego się nie dowiemy. Wiadomo jednak, że bez względu na dzielącą ich różnicę wieku, płci, wykształcenia, wyznania czy upodobań politycznych, tak bardzo nienawidzili swoich samochodów. Oczywiście, była to nienawiść krzyżowa. Wzajemnie gardzili wartościami uosabianymi przez pojazd rywala. Bo to, że byli rywalami, było dla nich obojga oczywiste. Mało, oni byli arcywrogami. Możliwe, że nie wiedzieli o swoim istnieniu do tego piątkowego popołudnia, chociaż wyczuwali swoją obecność.
On, zasiadający w czarcim rydwanie. Mocnym, głośnym i pretensjonalnym monstrum pędzonym na cztery koła. Palącym 15 litrów paliwa, trującym bezbronne foczki i powodującym głuchotę u dzieci. Ona, uwięziona w czymś, co jest efektem pracy opiumisty i deliryka. W zabudowanej formie Meleksa, na kołach o szerokości ludzkiego włosa.
Kiedy tak stali, a cały ruch kołowy wokół nich zamarł, co na najbardziej zakorkowanej w Polsce ulicy, znajdującej się w najbardziej zakorkowanym mieście w Polsce, nikogo dziwić nie powinno. Wreszcie ruszyli. Ona, uczestniczka ruchu drogowego, ruszyła bezszelestnie, nie emitując nic, poza oparami splendoru i ekologicznej odpowiedzialności za całą florę i faunę na tej szerokości geograficznej. Ruszył i on. Zostawiając na asfalcie dwa szlaki rakotwórczej smoły ze spalonych gum. Zabójcze decybele wydostały się spod maski i z czterech końcówek układu wydechowego i pognały szukać bezbronnych ofiar, żeby częściowo lub na stałe je ogłuszyć. Zabójczy dwutlenek węgla spowodował w okolicach najbardziej zakorkowanej ulicy na świecie (wydaje mi się, że nawet na pewno) chwilowy efekt cieplarniany. Ona skręciła w lewo, on – w prawo. Bez politycznego znaczenia. I rozjechali się w dwie strony świata. Motoryzacyjnego świata. Każde z nich przekonane o swojej wyjątkowości i słuszności wyboru, jakiego dokonali w życiu.
Po czyjej jestem stronie? Cóż, a od czego są przyjaciele.
Tomasz Siwiński