Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Trends

O minimalnych szansach

Tym razem nie będzie śmiesznie. Jak zawsze, powiedzą moi adwersarze. Może, poczucie humoru jest cechą immanentną, z którą się rodzimy. Może jest tak, że większość spraw, które staram się subiektywnie opisać na ostatniej stronie naszego miesięcznika, nie ociera się nawet o śmieszność albo właśnie jest tej śmieszności kwintesencją. Tak sądzę, ale jak zawsze mogę się mylić.
Okłamywałbym Was, drodzy czytelnicy, a przynajmniej tych z Was, którzy do ostatniej strony w swoim czytelnictwie wytrwali, że felieton (górnolotne określenie, za co przepraszam) ten piszę z radością i nieniknącym uśmiechem na twarzy. Tak nie jest i gdyby była taka możliwość, to akurat w październikowym numerze nie byłoby felietonu. Nastrój mam podły i zgniły jak momentami pogoda za oknem. Chociaż tak naprawdę nie mam ani większych, ani mniejszych powodów do chandry i depresji. Nie mam, bo nie dotknęła mnie żadna tragedia, a niektórych z moich najbliższych tak. Chciałbym mieć taką naturę, aby słowem przekonać mój system nerwowy, że nie masz, Siwiński, powodów, aby co rano wstawać z nosem zwieszonym na kwintę. Chciałbym wieczorami zasypiać spokojny, przesypiać kilka godzin, regenerować ciało i umysł i budzić się wypoczęty, bo przecież nie mam powodów do zmartwień. Że korki, że drogie paliwo, że pies sąsiadki szczeka (zna ktoś numer do hycla?), że ktoś w mailu ma pretensje, ponieważ jak mogłem napisać, że ten samochód jest, skoro on nie jest, a inny bardziej jest.
Chciałbym, ale nie potrafię i sądzę, że nie tylko ja. Wiele bym dał za całkowicie bezrefleksyjne podejście do otaczającego mnie świata. Aby moje życie opierało się tylko o podstawy piramidy Maslowa. Żebym odczuwał głód, pragnienie, chciał efekty zaspokojenia głodu wydalić i senność, żeby mnie dopadła. Może, odrobinę w górę piramidy wędrując, abym miał potrzebę wiernego kibicowania ukochanej drużynie. Z tym ostatnim to nawet jakoś mi się udaje, ponieważ kibicuję mojej żużlowej drużynie, ale to w ramach ograniczającego mnie rozsądku. Nie mam herbu wytatuowanego na twarzy, przedramieniu czy nawet pośladkach. Nie stręczę zawodników, nie odpalam rac. Po prostu jest mi miło, kiedy wygrywają, i przykro, kiedy przegrywają, ale to wszystko.
Nie mam powodów do zmartwień, ale co z tego, jak się martwię. Nie czas to jednak i miejsce, aby Was, chociaż pewnie dużą część miałem przyjemność poznać, narażać na depresyjne formy literackie redaktora. Dlatego może, chociaż także nie będzie to opowieść z gatunku tych lekkich i krotochwilnych, opowiem Wam w dużym skrócie ostatnie przygody moich znajomych i moje osobiste, kiedy to wszyscy stadnie zabraliśmy się za handlowanie samochodami.
Pierwszy ja. Sprzedawałem pojazd. Jako sprzedawca ze wszech miar uczciwy, postanowiłem przed sprzedażą poddać samochód przeglądowi w stacji diagnostycznej ASO. Poprosiłem, dając im zielone światło do naciągnięcia mnie na wszystko, aby poza standardowymi procedurami, czyli olej, filtry itp., zwrócić uwagę na wszystko, do czego potencjalny kupiec może się doczepić, ponieważ był umówiony następnego dnia w innym ASO. Nie znaleziono nic. Z jednej strony to dobrze, a – z drugiej – lekkie buczenie w kole nie dawało mi spokoju, ale skoro ASO powiedziało, że to nic, to chyba faktycznie nic. Następnego dnia okazało się w innym ASO, że to jednak zbieżność i że jednak jakiś napinacz, i że opony to nadają się na przetopienie. Nie zniechęciło to kupca, ale stanowiło mocny argument do zbicia ceny.
Mój przyjaciel w tym samym okresie kupił, a właściwie wziął w leasing, samochód jak marzenie. Z grupy VW bardzo piękny i szybki. Silnik benzynowy o mocy 211 KM. Naprawdę jest czym pojechać. Człowiek z niego stateczny, jednak na szerokiej dwupasmowej drodze nadarzyła się okazja, że obok stanął samochód identyczny. No, to jak nie pokazać naiwniakowi, że mamy 211 koni. Jakież było zdziwienie, że stojący na pasie obok to model, niby ten sam, ale jednak z silnikiem 3,6 V6, dysponujący mocą 300 KM i napędem wszystkich kół. Przykra lekcja, ale wniosek jeden – nie ścigamy się.
Mój drugi przyjaciel, któremu sekundowałem w poszukiwaniach samochodu, znalazł wymarzone auto. Dokonał przeglądu w stacji ASO, stargował, ubezpieczył. Wymienił płyny, opony, gumki w zawieszeniu, rozrząd, zatankował do pełna i poszedł spać…
– Panie, szansa, że go znajdziemy, jest, ale minimalna – powiedział w poniedziałkowy ranek policjant.

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne