Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

Nic się nie stało, czyli nie ma amatorskiego sportu

Nie mogłem sobie darować. W momencie, kiedy szerokim łukiem omijający zakłady fryzjerskie obywatel narodowości czeskiej w sobotni wieczór napadł na nasz krajowy Tytoń, chociaż z domieszką holenderskiej trawy, wszystko się skończyło. W kraju zapanowała powszechna Smuta. Tym większa, że poczciwych obywateli Czech, bądź – zdaniem Smudy – Czechosłowacji, trudno jest nie lubić. Niewielką nagrodą dla naszego wiecznie uciskanego przez przeróżne czynniki narodu było odpadnięcie Rosji, bo nic tak nie cieszy, jak nieszczęście innych, a jak nieszczęście wrogów śmiertelnych i odwiecznych spotyka, to tym bardziej. Wszystko wskazuje na to, że Lato będzie, niestety, długie i trudno je będzie odwołać. Co nam pozostaje, jak nie zaśpiewanie nieoficjalnego hymnu narodowego: „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”.
Teraz będzie także o sporcie, ale o zdecydowanie innym. O sporcie amatorskim, o sporcie motoryzacyjnym, a więc o amatorskim sporcie motoryzacyjnym. Czyli o czymś, co tak naprawdę nie istnieje. Przekonałem się o tym dobitnie, kiedy jeden ze słonecznych czerwcowych dni postanowiłem spędzić nie na grillu, nie przed płaskim jak mój brzuch, gdybym ćwiczył, jak zamierzam, telewizorem, ale na amatorskich zawodach dla kierowców. Słowo amatorskich podkreślam dobitnie i z całą stanowczością. Na amatorskie zawody udałem się byłem amatorskim samochodem prowadzonym przez kierowcę o całkowicie amatorskich kompetencjach. Na prawym fotelu, miast pilota leżał amatorski kask, po włożeniu którego wyglądałem na zawodowego przygłupa. Po dotarciu na miejsce, które szczęśliwie znajdowało się o jedną czwartą baku drogi ode mnie (25 km), poproszono mnie o okazanie portretu z Zygmuntem Starym, ewentualnie w zastępstwie dwóch portretów Władysława II Jagiełły, ewentualnie czterech z Kazimierzem III Wielkim bądź... no w każdym razie zażądano ode mnie 200 zł. Kwota niemała, ale biorąc pod uwagę organizację, naklejki, pomiar czasów i wszystko – usprawiedliwiona.
Kiedy usatysfakcjonowany, że znalazłem miejsce amatorskich sportowych zmagań bez niczyjej pomocy, rozejrzałem się po pięknym wojskowym lotnisku, popadłem w chwilę nostalgicznej zadumy, której zwieńczeniem, poza zwisającym podbródkiem, było kiełkujące w mojej, jeszcze nieprzyozdobionej kaskiem, głowie pytanie: co jest?
Kiedy wykonałem pełen obrót mojego ciała, poparty ruchem głowy, do dosyć ogólnego, jak wprawni czytelnicy zdążyli zauważyć, pytania, doszedł jeszcze człon precyzujący. Pełnie pytanie, a więc baza z członem, brzmiało: co jest, do jasnej cholery?
Jako że siedziałem sobie na trawie, korzystając ze słonecznych promieni, ponieważ wiem, że każde słoneczne promienie mogą być ostatnimi tego lata, a siedziałem, bo przyjechałem na miejsce o jakieś dwie godziny za wcześnie, nagle do mnie coś dotarło i nie była to odpowiedź na postawione samemu sobie pytanie. Dotarło do mnie, że przyjeżdżają inni amatorscy zawodnicy, tylko, zaraz, czemu moi amatorscy oponenci przyjeżdżają z samochodami na... lawetach?
Amatorskim okiem zlustrowałem wszystkich amatorskich zawodników i ich pojazdy na lawetach. Same lawety były dość profesjonalne, nie mówiąc o przebywających na nich profesjonalnych samochodach rajdowych, upstrzonych profesjonalnymi naklejkami sponsorów.
Z amatorskim zapałem podniosłem się z murawy i podszedłem do kilku samochodów. Pamiętacie, jak opisałem mój wygląd w kasku? Okazało się, że identycznie mogę wyglądać i bez kasku – jak całkowity cymbał. Coraz bardziej opadająca dolna szczęka w połączeniu z wprost proporcjonalnie wybałuszającymi się gałami nie tworzyły groźnie wyglądającego obrazu. Bardziej obraz tragedii, potęgowany tym, że zwyczajnie, po ludzku, zapomniałem o tym, żeby wciągać brzuch.
Teraz sobie wyobraźcie spacerującego grubasa, z opadniętą szczęką i wytrzeszczem, który podziwia amatorskie rajdówki. Amatorstwo się spotęgowało, gdy niemal wszyscy amatorscy zawodnicy, kiedy ściągnęli z lawet swoje amatorskie samochody, dopuścili do nich mechaników. Wymiana opon na slicki (to takie amatorskie opony bez bieżnika używane przez zawodowców), sprawdzanie ciśnienia, intercomu. Niemal wszystkie samochody wyposażone w klatki bezpieczeństwa. Kierowcy i ich amatorscy piloci, kiedy mechanicy zajmowali się ich autami, spokojnie ubierali się w ognioodporne kombinezony z nomeksu (tak, amatorskie, a napis FIA był przypadkiem).
Tak więc na starcie imprezy stanąłem ja i 80 amatorów. Jak się domyślacie, po zawodach mogłem sobie zaśpiewać: Nic się nie stało, Tomaszu, nic się nie stało…
I chociaż byłem jedynym amatorem, to przyznam Wam, że bawiłem się zawodowo.

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne