Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

Lubię to

Czyż ewolucja nie jest piękna? No pewnie, że jest. Onegdaj, a nawet wcześniej niźli onegdaj, o statusie społecznym stanowiła najdłuższa maczuga (proszę to traktować dosłownie, jak i metaforycznie) oraz wyjątkowo skuteczne krzesiwo. Później rolę maczugi przejął najbardziej rączy rumak (tutaj także możliwa jest dwoista interpretacja). W innych strefach geograficznych rolę rumaka spełniał wielbłąd ewentualnie lama i posiadane pokaźne włości.
W latach następnych wyznacznikami określającymi, kim jesteśmy, stały się: pałace, chłopi, dzieła sztuki, automobile, jachty, wyspy, muskuły, ochrona, limuzyny, komóry, palmtopy, aż doszliśmy do czasów obecnych, gdzie o miejscu w społecznej hierarchii decyduje to, czy posiadamy bilety na Euro 2012 oraz wynik, jaki osiągnęliśmy w Angry Birds i przekątna naszego telewizora.
Jednak się dało opisać teorię ewolucji gatunku ludzkiego w kilku zdaniach, chociaż zgodzę się z głosami oburzonych, że niezbyt zgłębiłem temat. Robię to jednak celowo, ponieważ nie o ewolucji będziemy tu pisać, a przynajmniej nie o takiej ewolucji.
Czy pamiętacie państwo te koszmarne czasy ze swojego dzieciństwa – chociaż wiem, że okres dzieciństwa przypada u naszych szanownych czytelników na różne dekady XX w., ale postaram się uogólnić – kiedy wracając po szkole do domu, człowiek myślał tylko o tym (ku uciesze swojej a utrapieniu rodziców) aby jak najszybciej wyrwać się, żeby pograć z kolegami w piłkę, pojeździć na rowerze, na łyżwach, pograć w klasy, pobawić się resorakami czy lalkami kupionymi za bony PKO w Peweksie bądź Baltonie. Trzeba było się umówić dokładnie, bo przecież o telefonach komórkowych nie słyszał nikt, a i nie wszyscy w gospodarstwach domowych mieli telefony stacjonarne. Dzieląc składy, dzieciaki wybierały sobie tych, z którymi chcą grać w drużynie, a z którymi kategorycznie nie. Dobierało się najpierw kolegów, później przeradzających się w przyjaciół, stopniowo ich poznając. Wspólnie próbowało się pierwszego papierosa, bo przecież DOROŚLI to robią, musi być coś super. Potem się okazywało, który z kolegów doniósł naszym rodzicom o tym pierwszym papierosie, a któremu można było zaufać na tyle, że w parku pod osłoną nocy spróbowało się pierwszego łyka piwa, który smakował tak samo koszmarnie jak papierosowy dym z carmenów.
A droga do szkoły? To dopiero trauma. Trzeba było iść, na przekór czyhającym na nas samochodom, wbrew zmieniającym się w naszej strefie klimatycznej warunkom pogodowym. Na naszych maluteńkich barkach spoczywał obciążony do granic możliwości kwadratowy tornister, który już wtedy pełnił rolę swoistego poroża, swoją jaskrawością i liczbą odblaskowych światełek wyznaczający pozycję w stadzie.
Byli też tacy, co do szkoły jeździli komunikacją miejską. Koszmar. Zatłoczone tramwaje, ryzyko kontroli. Kupno biletu nie wchodziło przecież w grę, bo pieniądze od rodziców na bilet można było wydać na słonecznik, batona czy lemoniadę.
To samo dotyczyło późniejszego okresu, przysłowiowego dojrzewania, który – patrząc po zaroście niżej podpisanego – u niektórych zacznie się po czterdziestce. Zbieranie kieszonkowego na kino, wybieranie osób, z którymi do kina bądź na film chciało się iść, spotykanie się w parku żeby pogadać, zjeżdżenie całego miasta, żeby z kumplem kupić jeansy za pierwszą pensję z pracy sezonowej. Planowanie wspólnych wakacji pod namiotem, całodzienna podróż PKP do miejsca, z którego wsiadało się w pociąg PKP, żeby wysiąść w miejscu, gdzie wsiadało się w autobus PKS, żeby wysiąść na ukochanych Mazurach. I ta przerażająca cisza, kiedy nikt nie sprawdzał nerwowo kieszeni, czy ktoś zadzwonił, a ja może nie słyszałem, może ktoś napisał? I trzeba było spędzić te kilkanaście godzin w pociągu i, co gorsza, rozmawiać, bo nie dało się uciec w rozkoszny, kolorowy, cyfrowy świat smartfona.
Pomyślcie tylko, jak teraz jest doskonale. Dzieci nie chodzą do szkoły, bo są do niej odwożone przez rodziców samochodami, nie chodzi się do kina, bo ściąga się filmy z Internetu, telefon komórkowy otrzymuje się niemal w dniu urodzin, podobnie jak profil na Facebooku, dzięki czemu nie trzeba się spotykać, bo można napisać esemesa. Zamiast na boisku, spotykamy się na forach, profilach i tablicach. Nie jeździmy po mieście w poszukiwaniu okazji, bo te mamy na gruponie. Nie musimy pamiętać o urodzinach najbliższych, bo poinformuje nas o tym komputer. Kiedy kogoś lubimy, to nie spędzamy razem czasu, tylko dajemy idiotyczny kciuk z oznaczeniem: Lubię to! A kimś jest ten, kto ma najwięcej znajomych – na Facebooku.
Wiele bym dał, żeby po pracy iść na piłę z kolegami, mieć gdzieś telefon, potem wypić piwo, zapalić papierosa, piechotą wrócić do domu, gadając o pierdołach i powiedzieć w twarz komuś, co o nim myślę.
Tak zrobię i wiecie co? Lubię to!

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne