Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Trends

Kalabumbą w akacje

Kiedyś myślałem, że wakacje polegają na wyjeździe w akacje. I dziwiłem się niemożebnie, co można robić dwa tygodnie w akacjach. Kiedy zrozumiałem już, czym są wakacje, okazało się, że nie mam już wakacji, tylko urlop. A kiedy pogodziłem się z myślą, że pojadę na urlop, to okazało się, że pracy jest tyle, że urlopu nie ma.
Trochę dramatyzuję. Bywałem na wakacjach. Za każdym razem były to wakacje, które trudno określić pojęciem: klasyczne. Kilka razy bywałem na obozach, chociaż z perspektywy czasu bardziej odpowiednim zwrotem byłoby – w obozach. Były to obozy sportowe, a jedyne, co z nich pamiętam, to to, że nigdzie się nie chodziło, a wszędzie biegało i bez względu na to, jak szybko się biegło, na końcu i tak trzeba było robić karne pompki.
Dwukrotnie byłem też na koloniach. Pierwszym razem trafiłem do starszej grupy, gdzie zostałem nazwany Wargoustym. Na początku miałem pewne, artykułowane cichutkim falsetem, obiekcje co do mojej ksywy, ale że starsi koledzy liczyli się z moim zdaniem, szybko zostałem przemianowany na Gębochlastego.
Z drugiej kolonii pamiętam tylko tyle, że monsunowe nawałnice uwięziły nas w domkach. Z nudów oddałem się nowej, dopiero co odkrytej pasji – numizmatyce. Po prostu czyściłem, chuchałem, dmuchałem, cmokałem 20-złotową monetę z Marcelim Nowotką (o średnicy dużej pizzy). Ostatnią z niezbyt pokaźnego zapasu monet i banknotów, jakie otrzymałem od rodziców na kolonię. Efekt tego był taki, że kiedy już Marceli błyszczał, to go połknąłem! Nie celowo. Nie wiem, co było gorsze, strach przed śmiercią czy rozpacz po stracie wszystkich pieniędzy. Całe szczęście, Nowotkę udało się odzyskać. Nie pytajcie jak.
Wobec tak traumatycznych przeżyć wakacyjnych, następne kilka lat postanowiłem spędzać z przyjacielem Pawłem. Co może robić dwóch pełnych fantazji chłopców w wakacje, wychowując się w jednej z najpiękniejszych dzielnic Wrocławia, z parkiem, rzeką, boiskami i zoo praktycznie za płotem? Wleźć po pas w śmierdzący kompost, wetknąć tam stary badyl, nazwać tę machinę kalabumbą i rzucać szyszkami w przechodzące zakonnice.
Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to może to i dobrze, że prawdopodobnie nie będę miał urlopu.
Pozostało mi tylko zazdrościć tym, którzy teraz przemierzają huczące basowym dźwiękiem nadbałtyckie kurorty, aby dostać się do gigantycznej kolejki po świeżego halibuta, który świeży jest na tyle, na ile może być ryba, która w Bałtyku nie występuje. Ale świeżość halibuta jest kwestią drugoplanową, bo nawet przy założeniu, że jakiś zabłąkany egzemplarz trafił do Bałtyku i dał się pochwycić, to i tak nie poczujemy jego smaku, bo dominującym organoleptycznie ingredientem ryby z frytkami i surówką nie jest ani ryba, ani frytki, ani tym bardziej surówka, nawet ułożona w misterny bukiet – tylko olej. Widać, że nadmorskie smażalnie poszły z duchem czasu, i podobnie jak koncerny motoryzacyjne, wydłużyły okresy między wymianą oleju z 12 do 24 miesięcy.
Ale przecież nie trzeba spożywać rybki, można równie dobrze rozsmakować się w tradycyjnych polskich gofrach. Tyle że z goframi też jest trochę tak jak z koncernami motoryzacyjnymi. Można wziąć gofra w wersji podstawowej, czyli golasa. Na gofra golasa składa się gofr i serwetka. Koszt: 5 zł. Ale wprawieni w zarzucanie na turystów gęstych sieci marketingu nadmorscy restauratorzy (to ci, którzy siedzą w budkach z goframi), bez problemu nakłonią do zakupu wyższej wersji wyposażenia gofra. A to śmietanka, a to polewa, a to posypka, a to owocki. Tak doposażony gofr, na pełnym wypasie, powoli wchodzi cenowo w wyższy segment, czyli w kolację. Ale przecież nas stać na gofra. Dla siebie poproszę, dla żony (zapewne na diecie, to może odrobinę mniej bitej śmietany, chyba, że jest light) i dla dzieciaków. Koszt? Samochód segmentu B.
Jeżeli dostarczyliśmy już naszemu organizmowi węglowodanów i to w nadmiarze, przechodzimy płynnie w okres inkubacji. Nawet nie tyle my, co pałeczki salmonelli, dla których nasze ciało stało się inkubatorem. Ale nie popadajmy w panikę, okres wylęgania się pałeczek to średnio od 12 do 24 godzin, zdążymy dobiec do toalety. No cóż, bita śmietana w 40-stopniowym upale...
Ale nie martwmy się. Salmonella oznacza, że jest gorąco, a to nad Bałtykiem za często się nie zdarza. O wiele bardziej niż salmonelli możemy obawiać się odmrożeń, ale krioterapia podobno jest w modzie.
Kończę wylewać moje gorzkie, nadbałtyckie żale. Czas wyleźć z kompostu i jechać do Łeby.

Tomasz Siwiński

PARTY

Przeczytaj również
Popularne