Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

Fit Meetings

Wraz z Karolem (imię zmienione) z naszej firmy otrzymaliśmy prezent od Pani Prezes. Prezent tyle cenny, co niespodziewany. Otrzymaliśmy bowiem kawałek plastiku, a na nim wypisane nasze dwa nazwiska. Nawet nie zdążyliśmy zaprotestować, za to bardzo sprawnie i skutecznie zdążyliśmy zaniemówić. Lakoniczne – zaczynacie od poniedziałku, o 8 rano – zabrzmiało ekscytująco, ale i złowrogo. Okazało się, że mamy trenera personalnego. Była dopiero środa i to na dodatek przed długim majowym weekendem, więc wizja poniedziałkowego treningu zdawała się odległa i mało realna. Teraz jest środa, ale jakby piątek, więc do poniedziałku wiele może się jeszcze wydarzyć. Niestety, a może i stety, nie wydarzyło się nic na tyle spektakularnego, aby o 8 rano nie stawić się w siłowni. Jednak absolutnie nie załamywaliśmy rąk, ponieważ mamy wiele możliwości, aby uniknąć kaźni. Poza tym, przecież to trener jest dla nas, a nie my dla niego. Będzie robił, co mu powiemy. O, jak srodze się myliliśmy.
Pierwsze wrażenie z samego obiektu było lekko niepokojące, ponieważ w szatni dwójka dżentelmenów, która wyglądała, jakby mózg nie radził sobie z zarządzaniem taką kupą ciała, poparzyła się pod prysznicem, bo „przez weekend zapomnieli”, gdzie jest ciepła woda. Nadszedł nasz trener. Chłopiec młody, bez zdecydowanej nadwagi, o spojrzeniu bystrym i czujnym. Sam proces przebrania się w sportowe trykoty, które – okazało się – kilka lat temu niepostrzeżenie wyszły z mody, był dla nas na tyle męczący, że nie pozostawało nam nic innego, jak na wstępie oznajmić panu Mateuszowi naszą wizję treningów. Proces negocjacyjny zamierzaliśmy rozpocząć od zaoferowania drobnego upominku, aby tylko pan Mateusz potwierdzał naszą wersję o rzetelnym trenowaniu. Niestety, okazało się, że o wszelkich naszych korupcyjnych propozycjach pan Mateusz został uprzedzony i był całkowicie odporny na naciski. Kiedy zawiodły miękkie techniki negocjacyjne, nie mieliśmy już argumentów, ponieważ mimo przewagi masy, w moim wypadku niemal dwukrotnej, przewaga gibkości i techniki była po stronie pana Mateusza. Tym bardziej, że informował o tym plakat zachęcający do ćwiczeń z mistrzem Polski w K1 i muay thai. Postać z plakatu w pozie dla mnie nigdy nieosiągalnej nosiła to samo nazwisko i była do pana Mateusza łudząco podobna. Pozostało nam zatem lawirować w inny sposób. Rozpoczęliśmy walkę słowem. Najuprzejmiej, jak tylko potrafiliśmy, i udając najgłębsze nasze zainteresowanie, poprosiliśmy o streszczenie historii boksu. Nie udało się. To może litość. Przyjęliśmy najbardziej pokraczne pozy, siłą woli jeszcze bardziej zwiotczyliśmy mięśnie i staraliśmy się wyglądać żałośnie, co przyszło nam nadspodziewanie łatwo. To też był zły ruch, ponieważ nasz instruktor wyciągnął mylny wniosek, że czeka nas dużo pracy, aby wydobyć z nas głęboko skrywaną rzeźbę. Była to najdłuższa godzina w moim życiu. Cierpiałem nie tyle fizycznie, co psychicznie. Dusza wojownika uwięziona w moim pokracznym ciele chciała wykonywać zaproponowane ćwiczenia, ale ciało mówiło stanowcze nie. Najgorszy był nie ból, cierpienie czy wstyd. Najgorsze były lustra, które z bezlitosną precyzją oddawały każdy nieporadny ruch i grymas. Praca z ciężarem własnego ciała także nie okazała się zbawienna, ponieważ mam z czym pracować. Nieprzejednany tyran był nieczuły nawet na nieudawane omdlenia. Widocznie źle odczytywał niewerbalne znaki, jakie mu dawaliśmy. Chrząknięcia, sapania, wzmożona potliwość, niekontrolowane serie przekleństw, rzucane spontanicznie pod adresem urządzeń, hantli, materaców. Nic nie działało. Jednak dopiero dwa dni później przyszło najgorsze, czyli zakwaszenie organizmu. Nie zdawałem sobie sprawy, że w moim organizmie istnieją takie mięśnie, które mnie bolały.
Ma to jedną zaletę, ponieważ przełożyło się to na moją biurową wydajność. O ile kiedyś wstawałem przy każdej błahej okazji: a to do drugiego pokoju, a to do toalety, a to po kawkę, a to na tarasik, to po ćwiczeniach musiałem mieć co najmniej trzy powody. Dopiero sobie uzmysłowiłem, jak długo jestem w stanie wstrzymywać potrzeby fizjologiczne. Było to o tyle proste, że niczego nie piłem, ponieważ nasze zaplecze kuchenne jest oddalone od mojego biurka o dobre trzy metry, czyli dystans w moim ówczesnym stanie niepokonywalny.
Obecnie jesteśmy już po ośmiu z zaplanowanych dwunastu spotkań. Może jeszcze nie w maju, ale już w czerwcu zmienimy nazwę firmy na Fit Meetings.

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne