Lubię samochody użytkowe. One są takie przyziemne. Niczego nie udają. W przeciwieństwie do mainstreamu, który zachwyca się rozmaitymi brzęczykami i fifułkami samochodów life stylowych, samochody użytkowe są kwintesencją starej szkoły motoryzacji. Mają transportować ludzi i towary. Z punktu A do punktu B. Punkty użyteczności – 100. Punkty stylu i prestiżu… eh… Kto na to zwraca uwagę?
To ma jeździć, to ma mieć zgodny z oczekiwaniami współczynnik koszt/użyteczność. Marketingowe emocje to nie w tym dziale. Czysty pragmatyzm. I tak to zrządzeniem losów rozmaitych stałem się szczęśliwym użytkownikiem dwóch Mercedesów z dwóch przeciwległych biegunów użytkowości: Vito w wersji Tourer oraz Sprintera w wersji… wywrotka! I to z napędem 4x4, reduktorem, blokadami... Już chyba bardziej skrajnie się nie da. Tak lubię.
Czyli osobowego-dostawczaka w wersji zdroworozsądkowej. Użytkowej, a nie salonki, jak V-klasa, czy inne Space Classy albo Business VIP-y. Czyli jeszcze użytkowo, ale już bardziej osobowo. W porywach 9 osób, a w testowym 7 (jednego fotela z tyłu zabrakło, za to bez problemu można było zmieścić dłuższe przedmioty w bagażniku) plus bagaże i ahoj przygodo. Auto absolutnie idealne dla podróżujących na wakacje w większym składzie jako pojazd wahadłowy, w bardziej siermiężnej wersji także dla brygad roboczych. W odróżnieniu od najcięższej klasy VAN-ów jeszcze rozsądne gabarytowo – wjedzie praktycznie wszędzie. Da się zaparkować na jednym miejscu postojowym – o czym dalej. Da się wjechać do garaży podziemnych. Manewrowanie w miejskiej ciasnocie nie nastręcza (większych) problemów. Ale prawdziwy żywioł tego pojazdu to po prostu przeloty. I takoż przebiegł główny test. Pierwotnie był w planach wypad „gdzieś dalej”, ale wiadomo – pandemia, obostrzenia, zakazy… Trzeba było skorygować ambicje o możliwości i tak skończyło się na przelocie 200 km trasy tam i z powrotem.
To, co rzuca się w oczy, a raczej w uszy po uruchomieniu Vito to… cisza. Różnymi dostawczakami jeździłem. Tu postęp techniczny rozumiany jako czas życia produktu biegnie wolniej niż w świecie osobówek. Nastoletnie modele nikogo nie dziwią, a zupełnie nowy oznacza zwykle: „z zupełnie nowymi lampami, grillem i zestawem wskaźników”. Tu możemy jednak mówić o nowej jakości. Jest po prostu CICHO. Silnik – testowy samochód napędzał średni wariant 2,0 163 KM – pracował naprawdę miękko i cicho. Nawet w trasie większy hałas generowały szumy opon i opływowe, niż dźwięk silnika. To jedno z największych pozytywnych zaskoczeń. Drugie to spalanie. 500 km, w tym 400 na trasie, temperatury raczej poniżej niż powyżej zera, prędkości przelotowe właściwe dla dróg ekspresowych i końcowe spalanie z komputera na poziomie 8 litrów/100 km to naprawdę miły sercu flotowca wynik.
Kolejne zaskoczenie przychodzi w momencie zerknięcia w konfigurator. Okazuje się, że Vito Tourer występuje tylko z automatyczną skrzynią biegów. Można skonfigurować auto z napędem tylnym, z 4x4, można też – jak to się mawia – w biedzie typu blaszana tapicerka i plastikowe panele na podłodze, ale manualnej skrzyni biegów nie ma nawet za dopłatą. Tylko 9-biegowy automat, całkiem zresztą przyjemny w obyciu. Taki niby znak czasu, ale jakoś tak… Z drugiej strony – konkurencja w tym segmencie też ostatnio rozszerzyła paletę napędów i dodała przekładnie automatyczne czy też zautomatyzowane. Widocznie taki znak czasów, że i w tym segmencie przestaniemy wkrótce mieszać biegami.
Jeszcze jednym zwiastunem zmian w segmencie jest wyposażenie samochodu w układy bezpieczeństwa czynnego, dotychczas znane raczej z segmentu osobowego. Aktywny tempomat, system ostrzegania o zmianie pasa ruchu i to porządnie zintegrowany, a nie jak w przypadku niektórych aut użytkowych sprawiający wrażenie doklejonego naprędce produktu aftermarketowego, system monitorowania martwego pola... To dobrze, że takie dodatki pojawiają się także w pojazdach użytkowych. Wprawdzie w znacznej mierze jest to wymuszone zmianami legislacyjnymi, ale tu nie mam zamiaru narzekać.
Efekt końcowy to bardzo przyjemne w obyciu auto. Auto do pracy. Do bólu poprawne, nierzucające na kolana szczególnymi luksusami, ale też bez przegięcia w drugą stronę, typu blaszana tapicerka, o ile sobie takowej nie zażyczymy. Jest ładnie spasowane. Wykończone poprawnymi plastikami. Czasy dziwnie woniejących, trzeszczących elementów – jak to ładnie nazywają jutuberzy – spasowanych stopami nawet w tym segmencie już minęły. Jak to w przypadku samochodów z parku prasowego – samochód testowy doposażono w co się da, co winduje cenę katalogową takiej konfiguracji w bliskie okolice 250 tysięcy zł brutto. To zakres cenowy, w którym konkurencja oferuje absolutnie topowe wersje swoich produktów. I tu trochę dziegciu do beczki miodu się wkrada.
A można te 250 jeszcze odczuwalnie podnieść, bo i 4x4 da się pod podwozie wepchnąć i 237 koni (z silnika 2,0!) za kolejne 20 tysięcy pod maskę wsadzić. Można jeszcze więcej opcji z dziedziny komfort i luksus dołożyć. Trójka z przodu jest osiągalna bez kombinowania. Tylko trochę zaczyna się to kłócić z ideą bycia wspomnianą na wstępie rozsądniejszą i przystępniejszą wersją V-klasy. Jasne, skór, wypasionych multimediów, elektrycznie otwieranych drzwi i tego typu luksusów tu nie ma. Ale… startując od wyjściowych konfiguracji też błyskawicznie przekraczamy pułap 200 tysięcy brutto. Kilkanaście procent powyżej konkurencji za zbliżoną konfigurację pojazdu to różnica istotna. A w biznesie nie mamy szerokiego pola na sentyment do marki i inne miękkie argumentacje. Kto wie, może Mercedes zatrze tę różnicę w poziomach rabatowania, ale to już pozostawmy słodkim tajemnicom handlowym.
No więc skoro omówiliśmy już temat Vito, to przejdźmy do segmentu ciężkiego.
Jeśli o SUV-ach mówi się per auta terenowe, to tutaj mamy do czynienia z pojazdem wypełniającym niszę ekologiczną między SUV-em a… czołgiem? Chyba dobre porównanie. Gabaryty pojazdu i zachodząca na boki paka skutecznie leczące z jakichkolwiek prób pakowania się w ciaśniejsze miejsca. Miejsce do parkowania? No tak ze 4 zwykłe to spokojnie zajmie. Na pewno na długość bez podwójnego miejsca nie ma co próbować – 7 metrów robi swoje, 2,4 metra szerokości też. Parkowanie na chodniku? Zapomnij – oprócz gabarytów mastodonta dochodzi też masa pojazdu (łapka w górę, kto pamięta, że na chodniku nie wolno parkować pojazdem powyżej 2,5 tony DMC?). Manewrowanie? Widoczność słabawa, kamery cofania brak. Przy tych gabarytach powinna jednak być obowiązkowa. Potężny prześwit, to i wgramolenie się do kabiny wymaga nieco sprawności fizycznej. Określenie „praca na WYSOKIM stanowisku” pasuje jak ulał. Krótko mówiąc – do miasta auto tak raczej nie bardzo.
163 KM pod nogą (można wybrać też wariant 190-konny), automat (w 4x4 obowiązkowy, tym razem 7 a nie 9-przełożeniowy jak w Vito), przełożenia krótkie, bo to – wbrew nazwie – nie auto do sprintów, tylko ciężkiej pracy. Wnętrze wykonano typowo dla dostawczaka – jest dobrze spasowane. Nawet szczyt mrozów styczniowych nie powodował skrzypień i grzechotań. Jest tanio, oby odpornie na upływ czasu. Tu nie ma miejsca na fanaberie i luksusy, tu się pracuje.
No to jedźmy. W odróżnieniu od VitoTourera jest głośno i to zdecydowanie. Kabina mała, 3-osobowa, stricte do pracy. Tylna ściana – goła blacha, bez wygłuszeń i izolacji, to i siłą rzeczy rezonuje. Praw fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan... Wiadomo. To nie jest auto komfortowe. Zwłaszcza boleśnie czuć to w momencie przejeżdżania przez progi zwalniające. Przodem idzie elegancko, ale tyłem? ŁUBUDU! Ojej, aż plomby dzwonią. W sumie nic dziwnego, przecież auto nie jest załadowane. Paka poza warstwą śniegu pusta. Wystarczy dociążyć ładunkiem i będzie elegancko. Na pusto musi być twardo, żeby po załadowaniu nie szorować brzuchem o podłoże. Cóż – pożeracz kilometrów to też nie jest.
Akurat trochę śniegiem podsypało, a że pod Stadionem Narodowym fajne górki szutrowe są, no to zróbmy próby terenowe.
O i to jest to! Podjazd pod ośnieżoną górkę na rozłączonych napędach i w połowie stajemy, mieląc bezradnie kołami. Dołączamy blokadę, reduktor, blokujemy skrzynię na 1. biegu… Idzie jak zły, nawet okiem nie mrugnął. I już wiadomo. To auto jest królem użytkowości poza drogami utwardzonymi. Czyli jednak żadnych mylnych sygnałów nie wysyłało i jest dokładnie takie, na jakie wygląda. To samochód do wożenia ciężkich ładunków na budowie, po lesie, w średnim terenie. Samochód do zastosowań specjalnych. Jeszcze dla ładnych zdjęć wysiadamy z kabiny i kiper w górę. No pięknie. Robi wrażenie, nawet całkiem fotogeniczny jest.
No to spójrzmy w dokumenty. Ciężki zawodnik, na bliźniaku, na oko 2 tony na plecy bez bólu weźmie. Patrzymy w rubrykę ładowność i… 250 kilogramów. Słownie: dwieście pięćdziesiąt. Tak. Masa własna samochodu przekracza 3 tony. Nic za darmo. Solidne podwozie na ramie, ciężkie napędy, oś na bliźniakach, wywrotka, napęd hydrauliki – to waży. Bierzemy na pokład kierowcę, 2 pracowników i zasadniczo wystarczy dodatkowo załadować obfitsze drugie śniadanie i mamy pojazd formalnie przeciążony. I nie jest to problem tego konkretnego pojazdu. Konkurencja ma pojazdy o zbliżonej ładowności. Wychodzi tu na światło dzienne pewna nieżyciowość przepisów. Limit 3,5 tony dla pojazdów na prawo jazdy kategorii B to w dzisiejszych czasach – nie bójmy się nazwać – przeżytek. Wywodzący się z końcówki lat 60., kiedy to powstała Konwencja Wiedeńska, regulująca w znacznej mierze przepisy ruchu drogowego na terenie Europy. Wtedy przeciętny dostawczak ważył koło 1,1 tony. Dziś tyle waży auto miejskie. Przeciętny SUV czy większe kombi ma DMC niejednokrotnie przekraczającą 2 tony.
Limit 3,5 tony to – niestety – bolączka wszelkich samochodów dostawczych najwyższego segmentu, a już zwłaszcza pojazdów z zabudowami. Wywrotka, kontener, chłodnia – te samochody w dokumentach mają iście homeopatyczne ładowności. Dość powiedzieć, że Mercedes po raz pierwszy w bieżącej generacji Sprintera musiał wprowadzić wersję przednionapędową. Czyli lżejszą, a więc z większą ładownością użyteczną.
Wprawdzie pojawia się jaskółka nadziei mówiąca o nowelizacji przepisów i podniesieniu limitu o 750 kg, ale ma to dotyczyć wyłącznie pojazdów z tzw. napędem alternatywnym. Elektryków i pojazdów napędzanych CNG/LNG/wodorem. Kto wie, może w końcu doczekamy się takiej ulgi i dla segmentu pojazdów użytkowych?
Oczywiście – przedmiotowego Sprintera możemy zamówić w homologacji zgodnej z jego techniczną obciążalnością, czyli z DMC = 5 ton. Tyle że wtedy jest to już pełnoprawny samochód ciężarowy. Wraz z ogranicznikami prędkości, tachografem, opłatami, licencjami i całą papierologią transportu zawodowego. To zupełnie wykłada nam temat lekkiego samochodu do prac budowlanych.
Na razie – mamy świetne auto do ciężkiej pracy… poza drogami publicznymi.
Ale to już taka przydługa dygresja. Winy samego Sprintera w tym nie widzę. Ot – nieżyciowość pewnych regulacji prawnych w zderzeniu z rzeczywistością współczesnej technologii.
Z obowiązków kronikarskich wypada wspomnieć, że Sprinter wywrot 4x4 jest… bezcenny. Ale to akurat nie dziwi. Tego typu pojazdy są zamawiane jako podwozia do zabudowy zgodnej w 100% z wymogami konkretnego klienta. „Ze stoku” można wziąć pojazdy fabrycznie zabudowane skrzynią w różnych rozmiarach, ale wywrotka w konfiguratorze nie funkcjonuje. Aby było bardziej sensacyjnie, zauważę, że dopłata do napędu 4x4 w Sprinterze wynosi 62 700 zł. Nie jest to jednak szokująca kwota w tym segmencie. Pamiętajmy też, że mówimy tu o prawdziwym napędzie 4x4, a nie jakichś substytutach na sprzęgłach wiskotycznych. Chociaż gdy dodamy jeszcze obowiązkową w tym Sprinterze 4x4 automatyczną skrzynię biegów za kolejne 7600…
Nie są to tanie zabawki, to pewne.
Segment pojazdów użytkowych to balansowanie między wymaganiami profesjonalnych użytkowników, wymogami prawnymi i postępem technicznym. Mercedes gra w tym segmencie w sumie od zawsze. Pamiętamy takie legendy jak T1 zwany kaczką, pamiętamy też antylegendy jak MB100 czy korodujący Sprinter 1 generacji. Cóż, każdemu może się zdarzyć. Patrząc na wyniki sprzedaży, Mercedes nie okupuje w Polsce pierwszych miejsc w rankingach sprzedaży. Produkt jest dobry, nie odstaje w żadną ze stron od konkurencji. Jednak cena to w tej grupie decydujący czynnik. W końcu czy przewieziemy nasz towar Mercedesem, czy innym samochodem, nie ma znaczenia. Liczy się efekt końcowy. Przerzucony z punktu A do B towar i koszt, jaki się z tym wiąże.
Michał Miszewski
ekspert flotowy