Zamknij Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.

997, czyli jak przez Fajbusiewicza nie zostałem strażakiem

Od zawsze miałem w sobie ducha rywalizacji, tylko w niczym nie byłem tak dobry, aby móc z kimkolwiek rywalizować w czymkolwiek na wysokim poziomie. Owszem, byłem niezły w jakichś sportach, nie najgorszy w jakichś dziedzinach, tylko okazywało się wtedy, że na zawody, na których byłem niezły, przyjeżdżali goście, którzy byli bardzo dobrzy. Gdy ja byłem nie najgorszy, inni okazywali się wybitni. Kiedy nawet zdarzyło się, że inni byli na podobnym poziomie, przegrywałem sam ze sobą. Pamiętam jak na olimpiadzie z wiedzy pożarniczej – tak, było coś takiego – prowadzony przez mojego profesora od zajęć praktyczno-technicznych (popularnych zetpetów) szedłem jak burza. To była piąta klasa podstawówki, a każdy następny etap oznaczał usprawiedliwioną nieobecność w szkole, plus przed każdym z konkursów dzień wolny na przygotowanie. Dla smarka nie ma większej nagrody niż usprawiedliwiona nieobecność w szkole. Eliminacje klasowe przeszedłem, szkolne też i to jak burza. Okręgowe również bez większych problemów. Tutaj już zacząłem podejrzewać podstęp. Może inne szkoły nie dają wolnego dla uczestników olimpiady? Przed następnym etapem profesor wziął mnie na bok i powiedział: – Słuchaj, Tomku, więcej cię już nie nauczę.

Wiedziałem to doskonale, ponieważ nie był zapalonym strażakiem ochotnikiem, tylko dorabiającym do emerytury nauczycielem ZPT, który także miał wolne, kiedy ze swoim padawanem jeździł na kolejne etapy. Do ogólnopolskiego finału został tylko jeden etap – eliminacje wojewódzkie.

Poległem na etapie eliminacji wojewódzkich. Żebym poległ, bo przeciwnicy byli lepsi, żebym poległ, bo szkoły pozgłaszały repetujących po kilkanaście lat czynnych strażaków przebranych za uczniów. Nawet, gdybym poległ, bo dostałbym potężnego rozwolnienia ze stresu. Wszystko bym zrozumiał i zaakceptował. Tymczasem poległem po potężnym prawym sierpowym, który sam sobie zadałem. Pamiętam jak dziś. Trzydziestokilowy szczyl z piątej A (rywale byli z klas ósmych), z afro na głowie leci jak burza. Gdybym mógł brać pytania na siebie, nikogo bym nie dopuścił do głosu. Jury zapatrzone w młodego geniusza z piątej A. Nie dziwię się im. Znałem wtedy rodzaje gaśnic proszkowych. Mogłem je posortować w zależności od składu chemicznego, wielkości, trwałości, tego, co gaszą, i jaki mają okres rozpadu atomowego. Mogłem to zrobić wspak i to nawet obudzony w nocy. Wiedziałem, jak nazywają się wszystkie sprzęty strażackie, rodzaje drabin i ich dokładne przeznaczenie. Znałem numery rejestracyjne wszystkich samochodów pożarniczych w Polsce i chyba nawet kilku w sąsiadujących krajach. Teraz myślę, że był to rodzaj autyzmu, z całym szacunkiem dla osób chorych, ale ta wiedza, nie wiedzieć czemu, automatycznie zapisywała się w moim mózgu.

Kiedy już w myślach widziałem się galopującego w rytmie melodii z „Rydwanów ognia” w objęcia mojego ukochanego profesora, gotów odbierać gratulacje, padło pytanie, które wywołuje u mnie ciarki do dziś. Było to pytanie ostatnie: jaki jest numer telefonu do straży pożarnej?

O okrutny losie! Teraz powiedziałbym 112 i do dzisiaj moje życie wypełniałoby poczucie dumy. Wtedy numeru 112 nie było. Był za to numer 998. Kiedy wypowiadałem ostatnią cyfrę, a z moich ust wypadało słowo „siedem”, czułem już, jak zwalam się bezwładnie na deski. Czułem to, ponieważ wiedziałem, że podaję numer na policję.

Cholerny Fajbusiewicz i jego program. Nie wiedziałem czy to 998, czy 999, ale wiedziałem, że na 100% nie 997. Cisza, jaka zapadła, trwała tylko ułamki sekund, a ja naprawdę słyszałem roznoszące się po sali kuratorium echo: siedeeem, eeeddeemmm, ddeemm…

W oczach jednego z jurorów, na którego uznaniu najbardziej mi zależało ‒ był to pięknie ubrany strażak ‒ po raz pierwszy zobaczyłem spojrzenie, które krzyczało do mnie: Coś ty, DEBILU, powiedział? Nie dziwię się, że nie przeszedłem dalej, bo nie mógł Dolnego Śląska reprezentować półgłówek. Nigdy też nie przyznaliśmy się z profesorem w szkole, co jego podopieczny powiedział, a ja sam do tej pory nie wiem, czemu to powiedziałem. Cóż, może i wyszedłem na debila, ale za to przegrałem z prawdziwym mistrzem.

Tomasz Siwiński

Przeczytaj również
Popularne